fot. P. Tarasewicz
W listopadzie ubiegłego roku do sklepów trafił drugi album Natalii Szroeder. „Pogłos” to ogromny krok naprzód w stosunku do starszych o pięć lat „NATinterpretacji” i w rozmowie z Arturem Rawiczem artystka nawet przez moment tego nie ukrywa. Poruszając temat swojego debiutu, mówi, że z perspektywy czasu odbiera go po prostu jako „uroczy” i choć ma do tej płyty naturalny sentyment, to nie tęskni za czasami, w których ta płyta powstawała.
Era „Pogłosu” to nie tylko ewolucja muzyczna, ale też szereg zmian organizacyjno-biznesowych. Artystka nadal wydaje płyty w Warnerze, ale zmieniła swój management, wiążąc się z Kayaksem.
– To co mam teraz i za co jestem na maksa wdzięczna, to to, że myślimy jednotorowo. Im się podoba to, co mi się podoba, mamy wspólny cel, który satysfakcjonuje ich i mnie. Nie zarzucam złych intencji moim poprzednim współpracownikom, tylko że dla nich sukces był czymś innym, niż dla mnie. W moim rozumieniu sukces oznaczał zupełnie coś innego. Dla nich sukcesem były szczyty na listach przebojów, telewizyjne festiwale, jak największa ilość „dni miast” w roku, a ja sukces widziałam gdzie indziej i tutaj pojawiał się zgrzyt. Teraz jestem z takimi ludźmi, którym podoba się to, co robię. Uważam, że to jest coś, na co przede wszystkim powinno się stawiać. Nie możesz pracować z ziomkami w sytuacji, w której ty robisz pop, a oni słuchają tylko jazzu i mają wyj***ne na pop. Jak oni nie będą wierzyć w to, co robisz, to zawsze będą zgrzyty. Teraz mam to szczęście, że pracuję z ludźmi, którzy jarają się tym, czym ja się jaram. Jasne, że czasem muszą mnie temperować. To nie jest tak, że ja gadam głupoty, a oni słuchają i świetnie. Oni też muszą reagować w odpowiedni sposób i reagują. Ale robią to w taki ciepły, spokojny sposób. Ja bardzo lubię spokój – deklaruje Natalia.