Michael Kiwanuka & Tom Misch / fot. Daniel Benson
W minioną sobotę Michael Kiwanuka wystąpił we Wrocławiu jako headliner drugiego dnia festiwalu WROsound. Niedługo przed wyjściem na scenę artysta opowiedział nam o tym, dlaczego jego muzyka tak często gości w serialach, o najbardziej niezapomnianych festiwalowych koncertach jakie widział, a także o nowym singlu „Money”, który trafił do sieci w tym tygodniu.
Na początku chciałbym cię zapytać o seriale. Ich producenci chętnie sięgają po twoje piosenki, z „Cold Little Heart” w „Wielkich kłamstewkach” na czele. Jak myślisz, dlaczego twórcy seriali tak bardzo lubią korzystać z twoich utworów?
Michael Kiwanuka: Szczerze mówiąc to nie wiem. Faktem jest, że piosenki z ostatniego albumu często gościły w serialach, ale dlaczego? Nie zastanawiałem się nad tym. Może to przez to, że moja muzyka różni się od tej, którą na co dzień można usłyszeć w radiu? Naprawdę nie wiem. Zawsze lubiłem sposób, w jaki Tarantino wykorzystuje muzykę w filmach, dając nowe życie klasycznym kawałkom użytym w poszczególnych scenach. To bardzo inspirujące. Oglądając te filmy myślałem, że właśnie taką muzykę chciałbym tworzyć.
Masz jakiś rodzaj kontroli nad tym, w jakiej scenie zostanie użyta twoja piosenka, czy wszystko zależy od twórców serialu?
Czasem dostaję fragment scenariusza dotyczący sceny z moim kawałkiem, ale zazwyczaj prosząc o pozwolenia, twórcy mają już bardzo konkretny pomysł, jak użyć danego utworu. Mam to szczęście, że o moje piosenki zwykle zabiegają bardzo dobrzy reżyserzy, więc choćby ze względu na to mogę mieć pewność, że dany kawałek zostanie wykorzystany w ciekawy sposób. W ostatnich latach bardzo zmienił się sposób postrzegania seriali – dziś mają często status porównywalny z produkcjami kinowymi, twórcy co rusz przesuwają artystyczne granice. To gwarantuje, że dana piosenka zostanie użyta ze smakiem.
Jednym z takich reżyserów był Baz Luhrmann, który w dodatku pokusił się o remix „Black Man in A White World” na potrzeby „The Get Down”.
Tak, i wyszło niesamowicie. W dodatku z gościnnym udziałem Nasa, co sprawiło mi jeszcze większy zaszczyt. Baz w ogóle jest wspaniałym reżyserem. Pamiętam, gdy w szkole przerabialiśmy „Romea i Julię” i zdarzało mi się przysypiać na lekcjach (śmiech). A potem obejrzałem film Baza i pomyślałem, że to niesamowite, w jaki sposób można uczynić Shakespeare’a atrakcyjnym dla 13-latków. Trochę jak z The Rolling Stones, którzy w latach 60. potrafili zamienić bluesa w muzykę dla młodzieży.
JAY-Z uciszył Noela Gallaghera
To twoja druga wizyta w Polsce, druga na festiwalu. Chciałbym cię zapytać o twoje szczególne wspomnienia związane z festiwalami, ale nie z perspektywy artysty, a fana.
Było tego sporo. Pierwszym, które przychodzi mi do głowy był koncert JAYA-Z na Glastonbury w 2008 roku. To było duże wydarzenie, bo miał to być pierwszy hiphopowy headliner w historii festiwalu. Pamiętam, jak Noel Gallagher mówił, że nie godzi się, żeby hiphopowy artysta był największą gwiazdą rockowego festiwalu. W odpowiedzi Jay wyszedł na scenę z białą gitarą przy dźwiękach „Wonderwall” i zagrał niesamowity set. Niezwykły był też koncert The Flaming Lips, który widziałem na festiwalu Heartland w Danii – fenomenalne nagłośnienie, wszystko brzmiało wspaniale. Pamiętam też występ Solange na Open’erze, w tym samym roku w którym grałem u was pierwszy raz. Magiczna rzecz. Na tej samej edycji grali tam też Radiohead, choć ja akurat złapałem ich jakiś tydzień wcześniej w Mediolanie. Widziałem ich na żywo kilka razy, ale tamten koncert był naprawdę niezapomniany.
Czy któryś z artystów, poza czysto muzycznymi inspiracjami, wpływa na sposób w jaki zachowujesz się na scenie?
Czasami podpatruję niektóre elementy, ale staram się znaleźć własny sposób na wyrażenie się na scenie. Podziwiam artystów takich jak Nick Cave czy JAY-Z – to prawdziwi performerzy, którzy potrafią zawładnąć każdym centymetrem sceny. Ja na niej po prostu jestem (śmiech). Aczkolwiek staramy się implementować pewne nowinki. Dzięki temu, że gram koncerty o późniejszych porach, tak jak dziś, możemy eksperymentować z oświetleniem i innymi elementami produkcji scenicznej.
W jednym z wywiadów powiedziałeś, że chciałeś, żeby twoja muzyka była popularna, jednocześnie zdając sobie sprawę, że Twoje muzyczne inspiracje raczej nie były podzielane przez twoich rówieśników. Czy tworząc piosenki, zwłaszcza na początku kariery, trudno było znaleźć kompromis pomiędzy wyrażeniem siebie we właściwy sposób a nadaniem utworom odpowiedniego komercyjnego potencjału?
Przede wszystkim zawsze chciałem tworzyć muzykę, którą sam lubię. Gdybym miał wybierać pomiędzy popularnością a wyrażeniem siebie, zawsze wybrałbym to drugie. Aczkolwiek prawdą jest, że zwłaszcza przy pierwszej płycie, zdarzało mi się rozmyślać nad tym, co mogę zrobić ze swoimi piosenkami, aby znalazły szersze grono odbiorców – czy powinny być szybsze, bardziej radosne, etc. Tego typu rozmyślania jednocześnie powodowały, że chciałem nadal się rozwijać i szukać własnego, niepowtarzalnego brzmienia, które sprawi, że moje piosenki będą działały na ludzi tak jak w przypadku artystów, których sam podziwiałem.
Piosenka „Money” nagrana z Tomem Mischem różni się od twoich dotychczasowych dokonań – jest bardziej funkowa, brzmi jak coś, nad czym piecze sprawował Nile Rodgers. Wiem, że kawałek ostatecznie nie znajdzie się na nowym albumie, ale możemy traktować go jako swego rodzaju zapowiedź tego, co czeka nas na trzeciej płycie?
Nie, na razie to tylko jednorazowy wyskok. Spotkaliśmy się z Tomem i udało nam się stworzyć piosenkę, która spodobała się nam obu, więc uznaliśmy, że wato, aby świat ją usłyszał. Jej ostateczny kształt jest wynikiem czerpania z inspiracji zarówno moich, jak i Toma. Doszliśmy do wniosku, że warto wypuścić ją od razu, zanim pojawią się single zapowiadające mój trzeci album. Fajnie, że dzięki temu, ludzie mają szansę na poznanie Michaela Kiwanuki z trochę innej strony. Może w przyszłości nagramy razem coś więcej. Ale materiał, który przygotowuję z myślą o własnym krążku, będzie nieco inny.
Na koniec chciałbym zapytać cię o piłkę nożną. Wiem, że jesteś kibicem Tottenhamu. Jak oceniasz wyniki ostatniego sezonu? Z jednej strony powraca mantra o braku trofeów, ale z drugiej, drużyna osiągnęła naprawdę imponujące wyniki, z finałem Ligi Mistrzów na czele, rozegrała przy tym kilka niezapomnianych spotkań, a wszystko to z relatywnie wąskim składem, brakiem transferów i przedłużającym się wykończeniem nowego stadionu.
Nie mogę powiedzieć, że jestem w pełni usatysfakcjonowany, ale jestem bardzo dumny z tego, co Spurs osiągnęli w ostatnim sezonie. Myślę, że biorąc pod uwagę nasz potencjał, są to nawet osiągnięcia nieco ponad miarę. Gdy porównamy sytuację Tottenhamu z tą innych drużyn z czołówki, nie znajdziemy drugiej takiej, która pomimo mierzenia się z tyloma trudnościami, osiągnęłaby tak dobre rezultaty. Dlatego trochę frustruje mnie, gdy ludzie ciągle wypominają nam brak trofeów, nie zwracając uwagi na kontekst. Tak naprawdę to najlepszy sezon Tottenhamu od momentu, w którym przyszedłem na świat (śmiech). Wiem jednak, że powtórzenie tych wyników w następnym sezonie będzie niezwykle trudne, bo tak naprawdę wielcy gracze nadal niechętnie spoglądają w stronę Spurs, więc jeszcze trudniej będzie nam rywalizować z zespołami, które zapewne dokonają kolejnych spektakularnych wzmocnień.
Czy kiedy byłeś w trasie z Adele, mieliście okazje porozmawiać na temat futbolu? Wiem, że ona również kibicuje Tottenhamowi.
Nie, nie rozmawialiśmy o tym. Wiem, że jest fanką Spurs, ale w ostatnich latach chyba nie angażuje się w to tak bardzo. Ja mieszkam 20 minut od stadionu, więc pewnie bywam na meczach częściej, choć też nie na każdym. Często za to widuję tam Jessie J, która również kibicuje Spurs.
Rozmawiał: Tomek Kancerek