Szefem projektu jest Agrest, MC, wokalista, DJ, performer (niepotrzebne skreślić) autor i kompozytor całości. Acidzi nie zaprosiliby na objazd kraju słabego zespołu, więc całe Los Pierdols to kozacka ekpia. Nie chcę tą recenzją wpisać się w nurt krytyków potakujących z troską nad pisuarem, który „robi za sztukę”, ale nawet jeśli „1 ½” Los Pierdols jest tylko żartem, to niegłupim. Za to momentami naprawdę śmiesznym. Nad materiałem unosi się dadaistyczny duch mentalnego wyzwolenia. Słowa i muzyka nie są ograniczane niczym (przekleństwa mają uzasadnienie i podane są z wdziękiem), a eklektyzm w – niech będzie – sztuce, tworzonej przez wrocławsko-opolski projekt, bierze górę nad spójnością wizji. Jeśli takowa była zakładana.
Album jest nierówny i nie pozbawiony mielizn, ale tam, gdzie zaskakuje, to na 100%. Głosem profesjonalnego lektora, mnóstwem efektów dźwiękowych i tekstów recytowanych, charczanych, rymowanych przez Agresta, czy muzyką, która jest najbardziej nieprzewidywalna.
„Więcej” to wzorowy niemal death metalowy wyziew z growlem na poziomie, w końcówce przełamany gitarą flamenco. Przejście do „Beaty” zwiastuje głos muezzina nawołującego do modlitwy (spotykamy go później jeszcze przed „Niebem”) i bulgotanie fajki wodnej. Po tym następuje chory hip-hop na post-jazzowej pulsacji z mnóstwem zwrotów akcji w tekście i przedzierzgnięciem się w pewnej chwili motywu z początku utworu w leniwe reggae. W skrócie, Beata chyba diluje trawą i mieszka w bloku, choć trudno coś stwierdzić na pewno, słysząc, że „Beata jest jeszcze kobietą”, albo pytanie „Czy dużo palisz po meczetach?”. Swego czasu ktoś sugerował, że Behemoth w tekstach koncentruje się na chrześcijanach, a obawia się tknąć muzułmanów. No to Los Pierdols idą dalej. Dostrzegają wszystkie religie, choć żadnej z nich otwarcie nie atakują. „Chwila” to znowu gitarowy czad, nawet z solówką na przedzie. Tekst, na pozór o niczym, wydaje się być ostatnimi słowami samobójcy… Spod pancernych riffów wyłażą nieziemsko ciężkie bębny, które kontrastują z popiardywaniem w „Piard’N’Bass”. Wolność wolnością, ale niektórzy fekalnego humoru nie czają, więc te półtorej minuty powinni opuścić. „W*p*e*d*l*ć” oparte na basowym groovie i nieśpiesznych bębnach, upiększone klawiszowymi plamami i wsamplowanymi dźwiękami tłuczonego szkła nie niesie głębszego przekazu, poza zawartym w tytule, ale brzmi ciężko, więc dobrze:) „Siła Z Pokoju” to właściwie manifest Los Pierdols. Rozpoczęcie słuchania płyty od tego utworu pozwoli albo ich styl zaakceptować, albo odrzucić i trwać w tradycyjnej polskiej hipokryzji… Muzycznie to perła w koronie „1 ½”. W kolejnych utworach bardzo ciężkie gitary zderzają się z głębokim growlem, ale jest też i reggae w „Łysych Koniach” i mix jungle z drum’n’bassem w „Niebie”. Także ambientowy „Design” i electro w „Electro Fitness”, I wszystko naraz w nagranym na żywo „Again San”.
Płycie zrobiłoby lepiej gdyby skończyła się na bardzo dobrej „Miłości”, ale przecież zawsze można użyć funkcji „program” w odtwarzaczu. Albo pójść na koncert Los Pierdols, co poleca
Zbigniew Zegler
tracklista:
1. Więcej 3:37
2. Beata 5:11
3. Chwila 3:31
4. Piard`N`Bass 1:31
5. W*p*e*d*l*ć 3:56
6. Sila Z Pokoju (Unreleased Demo) 30
7. Hohou (z: Wyspiański Wyzwala) 2:51
8. Łyse Konie 2:30
9. Niebo 2:54
10. Miłość 3:42