Zupełnie świeże wydanie, bogate w ilustracje i mnóstwo faktów z życia zespołu i poszczególnych członków. Informacje zawarte w książce nie tylko są aktualne, ale wychodzą do przodu – znajdziemy w niej m in. recenzję najnowszej płyty, której wydanie zapowiedziane jest na 16 czerwca.
Książkę możecie zamówić klikając tutaj. Poniżej publikujemy fragment wydawnictwa.
{sklep-cgm}
Słuchawki są moją wtyczką do Matrixa. Muszę je nosić, żeby być w kontakcie z systemem i wiedzieć, co się dzieje.
Brad Delson
Zespół Xero trafił do stajni Jeffa Blue także za sprawą osobistych powiązań. W Zomba Music Publishing odbywał praktyki pewien student Uniwersytetu Kalifornijskiego. Widział, jak podpisywałem umowy z Macy Gray i Limp Bizkit – opowiadał Blue. Był bardzo wygadany, bardzo pewny siebie. Powiedział, że zakłada swoją kapelę i że będzie ona większa, niż którakolwiek z moich. Dał mi wczesne piosenki, a ja ostro je zjechałem. Ale i tak poszedłem zobaczyć ich pierwszy koncert.
Wygadany spryciarz nazywał się Bradford Phillip Delson i przyszedł na świat 1 grudnia 1977 roku w mieście Agoura Hills w Kalifornii. Rodzice, porządna rodzina amerykańskich Żydów (do dziś wydają co roku przyjęcie dla bezdomnych), tolerowali muzyczne odloty syna. Generalnie nie sprawiał bowiem kłopotu, sprawnie piął się ścieżką nauki do zaplanowanej kariery prawniczej.
Jako dziecko Brad przeszedł fascynację zespołami typu Duran Duran, ale chyba nie z ich powodu sięgnął po swój pierwszy instrument – trąbkę. Gitara pojawiła się w szóstej klasie… W pewnym momencie zorientowałem się, że trąbka nie jest cool i że poderwę więcej dziewczyn, grając na gitarze. Moi rodzice byli tak mili, że kupili mi na urodziny elektryczne wiosło. Pamiętam, że zanim jeszcze nauczyłem się grać, zapraszałem znajome, żeby posłuchały, jaki robię hałas.
Do nowego instrumentu dołączył odpowiedni wygląd. Postanowiłem zapuścić długie włosy – opowiada Brad. To był czas, w którym królowały kapele jak Guns N’ Roses czy Metallica. Niestety, moje włosy nie rosły jak trzeba. Kierowały się na boki, więc próbowałem je prostować za pomocą suszarki i środków chemicznych. Ale wtedy obumierały. Dziś noszę minimum. Być może za sprawą fryzjerskich eksperymentów obwołano go „najbardziej wyjątkowym” uczniem w szkole średniej.
Skłonność do ekscentryzmu pozostała Delsonowi do dziś. Na scenie wyróżnia się bezustannym noszeniem ogromnych słuchawek. Pytany o to przez dziennikarzy, ma przygotowane różne dowcipne teorie. Pierwsza z brzegu: Te słuchawki są moją wtyczką do Matrixa. Bez nich przebywam w zupełnie innym czasie, wymiarze, rzeczywistości… Naprawdę muszę je nosić, żeby być w kontakcie z systemem i wiedzieć, co się dzieje. W wywiadzie dla poważnego pisma o technice scenicznej wydał go jednak kolega raper: To słuchawki do ochrony słuchu, ozdobione rysunkami, które dla niego projektuję. Przygotowanie nowego modelu zawsze oznacza mnóstwo zabawy, ale podchodzimy do rzeczy bardzo serio.
Wracając do spraw gitarowych… Brad wziął się do nauki gry na instrumencie bardzo poważnie: Przez cztery lata brałem lekcje. W szkole grałem dla przyjemności. Po latach wielu moich przyjaciół nagrywało mi się na sekretarkę – „Stary, jesteś w Linkin Park?”. Miałem wspaniałych nauczycieli, a w końcu sam zacząłem uczyć. Prowadziłem rubrykę w piśmie „Guitar World” – obok mnie Steve Vai, Joe Satriani, koleś z Pantery… Byłem naprawdę podekscytowany. Starałem się tam pisać o rzeczach, które przerabiam z moimi uczniami. O teorii. Wiem, że niektórzy tego nienawidzą, ale wydaje mi się, że wielu gitarzystom brakuje przygotowania teoretycznego. Nie mówię o poziomie jazzmanów: chodzi po prostu o podstawy.
Gdy znudziły mu się kapele metalowe, dokonał zaskakującego zwrotu. Zaczął interesować się hip hopem. Kiedy jesteś gitarzystą w kapeli i słuchasz wyłącznie rocka, możesz skończyć, grając naprawdę nieciekawe rzeczy. Jeśli poznajesz inne gatunki: hip hop, techno, cokolwiek, być może przesiąkniesz odmienną tradycją, która sprawi, że staniesz się bardziej interesującym i wszechstronnym wykonawcą. Brad tłumaczy, że z hip hopu zaczerpnął minimalistyczne podejście do dźwięków. W momencie kiedy słychać rapowanie, uwaga słuchacza powinna koncentrować się na wokalu, nie popisach gitarowych.
Jak to zwykle bywa, w wieku młodzieńczym Delson spotkał kolegów o podobnych muzycznych zainteresowaniach. Za sprawą wspólnych znajomych poznał perkusistę Roba Bourdona (ur. 20 stycznia 1979). Chłopak przyjechał do Agoury z innego kalifornijskiego miasta, Calabasas. Za bębnami zasiadł już w trzeciej klasie, inspirowany Aerosmith. Nic dziwnego: jego mama, Patty, była nastoletnią sympatią Joeya Kramera, perkusisty tej legendarnej kapeli. Jeśli wierzyć wszelkim dostępnym źródłom, pomogła wymyślić słynną nazwę. Kramer załatwił małemu wjazd na zaplecze i możliwość obejrzenia wszystkiego z bliska…
Pierwszy zespół Rob założył już w wieku trzynastu lat. Grali rzeczy w rodzaju „Smells Like Teen Spirit” Nirvany. Potem zafascynowała go muzyka funk (Sly And The Family Stone, James Brown, Tower Of Power). I właśnie w tym momencie poznał Brada. Wspólne przedsięwzięcie muzyczne o nazwie Relative Degree łączyło rock z rapem i funkiem. Postawiliśmy sobie za cel zagranie w klubie Roxy (słynny klub w Zachodnim Hollywood – przyp. tłum.) – wspomina Bourdon. Napisaliśmy dwanaście piosenek, przez rok wałkowaliśmy je na próbach, zagraliśmy ten koncert i zespół się rozpadł.
Istnienie Relative Degree miało znaczenie dla przyszłego Linkin Park o tyle, że kolegom pomagał od czasu do czasu (w przygotowywaniu sampli) inny uczeń tej samej szkoły, Mike Shinoda. Brad znał go jeszcze z podstawówki. Chłopak przyszedł na świat 11 lutego 1977 roku w Agoura Hills, w rodzinie amerykańsko-japońskiej (jego ojca internowano po ataku na Pearl Harbor). Mama zapisała go na lekcje pianina, gdy miał sześć lat. Początkowo mu się nie podobało, potem zaczął w tym widzieć sens: Jako trzynastolatek powiedziałem mojej nauczycielce, Eileen, że chcę grać więcej jazzu i bluesa i może hip hop. Powiedziała, że mi nie pomoże, bo się na tym nie zna. Ale doradziła: „Kup klawisze i spróbuj uczyć się tego na własną rękę”. Uważam, że to wspaniała rada, zdecydowanie wskazała mi drogę. Kupiłem klawisze, potem sampler, zacząłem składać beaty i grać muzykę opartą na MIDI.
Niestety, niepokornym dźwiękom zaczęło towarzyszyć niepokorne zachowanie. Był taki rok, w którym przestałem słuchać rodziców i stałem się dupkiem – opowiada Mike. Do tego czasu byłem normalnym, szczęśliwym dzieciakiem: z porządnymi stopniami, z przyjaciółmi. Nagle zacząłem trzymać z gośćmi, którzy kradli radia z samochodów albo włamywali się do mieszkań. Nie robiłem tych rzeczy, ale zaniepokoiło to moją mamę. Zabrała mi furę. Miałem szesnaście lat i właśnie ją dostałem. Pozbawiła mnie auta na sześć miesięcy. Najpierw miałem zamiar to olać, ale po zastanowieniu stwierdziłem, że pewnie stało się tak nie bez przyczyny. Potem obserwowałem, jak ci kolesie lądują w więzieniu i cieszyłem się, że do nich nie dołączyłem.
Przywiązanie do muzyki hiphopowej na szczęście zostało. Mike zainteresował się tym gatunkiem, gdy usłyszał połączone siły metalowców z Anthraxu i raperów Public Enemy: Był rok 1989 albo 1990. Poszedłem na pierwszy koncert w życiu – Anthrax i Public Enemy grali trasę Killer B’s. Pod koniec wykonali wspólnie „Bring The Noise”. Pomyślałem, że to najwspanialsza rzecz, jaką słyszałem. Koncert miał miejsce w amfiteatrze Irvine Meadows i był ogromny. Otwierał Primus… Widziałem potem wiele imprez, ale za każdym razem coraz bardziej chciałem grać to, co usłyszałem na pierwszej. Zaczął od przygotowywania beatów dla znajomych MC. A w końcu sam chwycił za mikrofon.
Naturalnym partnerem do muzycznych szaleństw wydawał się Mike’owi Delson. Wykorzystując coraz bardziej powszechny sprzęt do nagrywania, zainstalowali się w sypialni Shinody i zaczęli pracę nad wspólnymi dźwiękami. W pierwszych piosenkach postanowiliśmy zderzyć różne rodzaje muzyki – opowiada Brad. Było to dość prymitywne, na zasadzie: „OK, najpierw hiphopowa zwrotka, potem rockowy refren”. Mike przyznaje, że jako nowicjusze dali się ponieść modnej wówczas tematyce gangsta. Infantylnie, bo żaden z nich nie miał kontaktu ze sprawami opisywanymi w tekstach.
Kończyła się szkoła średnia, młodzieńcy zgodnie postanowili kontynuować naukę – negując opinię o niedouczonych rock’n’rollowcach. Brad dostał się na UCLA (Uniwersytet Stanu Kalifornia), specjalność komunikowanie masowe (ukończył ze stopniem magistra). Rob poszedł do Santa Monica College, gdzie zgłębiał tajniki… księgowości. Mike, który wyróżnia się talentem plastycznym, wybrał Art Center College w Pasadenie. Tego typu szkoła jest naprawdę trudna – mówi. Musisz siedzieć w klasie osiem godzin dziennie, a potem czeka cię osiem godzin pracy domowej. Szaleństwo. Ale było to niezłe doświadczenie na polu kreatywnym – skupianiu się na celu i zdolności do przyjmowania krytyki. Shinoda specjalizował się w ilustracji, ale z równą pasją zgłębiał grafikę użytkową. Tuż po otrzymaniu dyplomu załapał pracę w tej dziedzinie.
W Art Center College studiował człowiek mający odegrać poważną rolę w tej historii – Joseph Hahn. Zakolegował się z Shinodą, być może dlatego, że łączyły ich orientalne rysy… Rodzice chłopaka (przyszedł na świat 15 marca 1977) wywodzą się z Korei. Wyemigrowali do jednego z miast aglomeracji Los Angeles – Glendale. Nie kupowałem przestarzałego myślenia wielu koreańskich rodziców uważających, że jedyną drogą do sukcesu jest zostanie lekarzem lub prawnikiem – mówi. Widziałem wielu Amerykanów koreańskiego pochodzenia błąkających się bez sensu tylko dlatego, że ich starzy mieli nierealistyczne oczekiwania. Życie w Ameryce bardzo różni się od życia w Korei. Jeśli pragniesz być bogaty – będziesz bogaty. Tu możesz zostać kim chcesz.
Joe od małego zdradzał talent rysunkowy: Kiedy byłem mały, chciałem być jak Jim Lee, autor komiksu „Wildcats”. Ale zrozumiałem, że niekoniecznie podoba mi się siedzenie przez cały dzień w jednym miejscu i rysowanie. Na początku szkoły średniej, Hoover High w Glendale, zainteresował się miksowaniem dźwięku. W artystycznym college’u wytrzymał tylko rok – rzucił naukę i oddał się graniu i pracy nad efektami specjalnymi w przemyśle filmowym (pomagał przy „Archiwum X” i miniserialu „Diuna”).
Mniej więcej wtedy Shinoda i Delson postanowili poszerzyć domowy projekt o prawdziwych muzyków. Hahn, ze swoimi umiejętnościami didżeja, był pierwszym kandydatem do składu, w którym bębnił już Bourdon. Brad zaprosił następnie swojego współlokatora z UCLA, grającego na basie Davida Michaela Farrella. Phoenix – takiego pseudonimu używa – urodził się 8 lutego 1977 roku w Plymouth (stan Massachusetts). Pięć lat później jego rodzina przeniosła się do kalifornijskiego Mission Viejo, a w końcu osiadła w Los Angeles.
W Kalifornii chłopak zaczął stawiać swoje pierwsze kroki muzyczne. Gry na gitarze nauczyła go matka, wcześniej zdobył wykształcenie pozwalające popisywać się na skrzypcach i wiolonczeli. Gdy podrósł, postanowił zostać punkiem. Dołączył do kapeli Tasty Snax, przemianowanej potem na Snax. Zespół o tyle nietypowy, że o przesłaniu chrześcijańskim. To było coś w stylu P.O.D. – wyjaśnia Phoenix po latach. Chodziło o pozytywne przesłanie, zamiast rżnięcia lasek i poprawiania muskulatury. W szerzeniu dobrej nowiny wspierali go Mark Fiore (wokalista i gitarzysta), Ryan Mahroney (gitarzysta) i Mark Keller (perkusista). Warto pamiętać, że Phoenix początkowo grał na gitarze… Na początku mieliśmy w zespole trzech gitarzystów, zero basisty i pałkera. Koledzy zdecydowali, że w moim przypadku najłatwiej będzie zamienić instrumenty – mam długoletnie wykształcenie muzyczne. Zacząłem grać na basie, a perkusistą został gość, który nigdy na niczym nie grał!
Dołączając do Shinody i kolegów – którzy używali już wtedy nazwy Xero – Phoenix nie porzucił macierzystej formacji. W styczniu 1998 roku wydał z nią album zatytułowany „Run Joseph Run!”, rok później poprawił płytą „Snax” (obie ukazały się nakładem Screaming Giant Records, druga już po skróceniu nazwy). I ruszył w trasę, która trwała półtora roku. Xero musiało się ratować zastępcami. Podobnie tymczasowo obowiązki przy mikrofonie pełnił Mark Wakefield…