Jak było w praktyce, o tym za chwilę, bo w pierwszej kolejności wypada zwrócić uwagę na oprawę. Scena w stosunku do tego, co dane było zobaczyć publiczności w Katowicach w maju 2014 roku, została znacząco rozbudowana – całość przypominała ogromną świątynię, pojawiły się dodatkowe telebimy, platformy oraz nieco pirotechniki. Całość, upchana w hali Torwar, istotnie robiła wrażenie, choć nie do końca wykorzystano potencjał tego wszystkiego, w dodatku niektóre elementy tej scenografii mogły poważnie ograniczać widoczność niektórym obecnym.
Oczywiście najważniejsza była muzyka. A ta, przy kapitalnym nagłośnieniu (nareszcie wyraziście słychać było wokalistę, co na wielu koncertach bywa dramatem), obroniła się sama. W stosunku do katowickiego koncertu, na którym miejscami było więcej gadania, niż grania i wyświetlano na telebimach niekończące się animacje, introdukcje i tym podobne, proporcje się odwróciły. Amerykanie bez zbędnych ceregieli łoili, aż miło, szczególnie w środku koncertu było „gęsto” – zagrane obok siebie „Hand Of Doom”, „House Of Death”, „The Dawn Of Battle” i wreszcie obowiązkowy „Hail And Kill” nie dawały chwili na złapanie oddechu ani grupie, ani fanom. Dodatkowo – Eric Adams w wyśmienitej formie!
Inne petardy? Dla mnie takową był hymn „Die For Metal”, który uważam za jedną z najlepszych kompozycji grupy, idealnie oddającą esencję jej stylu. No i podniosły, bujający „Call To Arms”, którego zabrakło na koncercie dwa lata temu. Z albumu „Gods Of War” zespół trafnie wybrał majestatyczne „The Sons Of Odin”. Eric Adams i Joey DeMaio tym razem więcej uwagi poświęcili interakcji z publicznością, co i rusz zachęcając ją do wspólnego śpiewania. Pozostali członkowie grupy – Karl Logan i Donnie Hamzik zagrali swoje, sprawiając wrażenie trochę nieobecnych.
Mimo wszystko nie zabrakło też kilku przerywników: podobnie jak w katowickim Spodku, podczas gitarowego sola Karla Logana, opartego na motywach ballady „Heart Of Steel”, na telebimie przypomniano osoby związane bezpośrednio z zespołem oraz legendy muzyki, które opuściły nas nie tylko w ostatnich latach (poprzedni perkusista grupy Scott Columbus, Ronnie James Dio), ale także w ciągu ostatnich tygodni (nieodżałowany Lemmy). Tradycyjnie Joey DeMaio uraczył zgromadzonych basowym solem zakrapianym (dosłownie) piwem, patetycznym przemówieniem (do którego, gdyby ktoś nie wiedział, należy podejść ze sporym przymrużeniem oka), obiecując przy okazji kolejny powrót Manowar do naszego kraju – tym razem na koncert plenerowy. Na zakończenie – obowiązkowe „Warriors Of The World United” i „Black Wind, Fire And Steel”, po którch z taśmy popłynęły dźwięki chóralnej ballady „The Crown And The Ring”, zwiastujące, że to już koniec.
I tutaj też dochodzimy do mankamentów. Znowu było za krótko! Zaledwie trzynaście utworów to zdecydowanie za mało, w dodatku mając na uwadze brak jakiegokolwiek supportu. Jeżeli chodzi o wspomniane „rocznice”, zespół też się nie popisał. Z „Kings Of Metal” – zaledwie dwa utwory, z „Gods Of War” – jedynie trzy (w tym jeden będący tak naprawdę bonusowym). Trochę mało jak na trasę „wspominkową”, nie mówiąc już o tym, że w setliście znowu pominięto mnóstwo albumów składających się na dyskografię grupy, w tym „Sign Of The Hammer”, „Louder Than Hell” czy „The Triumph Of Steel”… Zespół najwyraźniej zapomniał też o sondzie, którą jakiś czas temu udostępnił w porozumieniu z organizatorem imprezy, a która polegała na wyłonieniu utworu, który miał zostać zagrany (wygrało „Battle Hymn” i tym bardziej wielka szkoda, że akcji nie uwzględniono). No tak, nie można mieć wszystkiego, ale nawet przy odrobinę dłuższym koncercie więcej można było „upchać”.
Czy mimo wszystko na plus? Zdecydowanie! Muszę w tym momencie przyznać, że jestem zaskoczony tym, że w sieci – czy to na różnych forach muzycznych, czy portalach społecznościowych – przeczytałem na temat tego koncertu wiele skrajnie negatywnych opinii. Po dość kontrowersyjnym katowickim występie (stąd też tyle było do niego porównań) nie miałem co do sobotniego wieczoru wielkich oczekiwań, a jednak miło się zaskoczyłem, bo choć wielkim fanem formacji może nie jestem i do „Manowarriors” nie należę, w dodatku był to dopiero drugi jej koncert, na który się udałem, to wreszcie zobaczyłem w akcji bardziej zespół, który wyszedł na scenę grać muzykę, niż bawić się w kino przerywane utworami. Z pewnym niedosytem będę więc czekał na kolejny powrót Manowar do naszego kraju.