Czwartego dnia imprezy miano headlinera słusznie dzierżył brytyjski Kasabian. Zespół, który często odwiedza nasz kraj wyrósł na prawdziwą, festiwalową gwiazdę. Pamiętam pierwszy kontakt z ich piosenkami – pracowałem wtedy w pewnej telewizji muzycznej i raz w tygodniu odsłuchiwaliśmy kilkadziesiąt albo i więcej klipów. Kasabian w zalewie brytyjskich neo-rockowych bandów, których członkowie odwiedzali tego samego fryzjera, wyróżniało się poczuciem humoru, ale i trochę wpasowywało w schematyczność. Po latach to już gwiazda pełną gębą, gwiazda, która ostatnim albumem udowodniła, że stać ją na stylistyczne kombinowanie. Nowy krążek „48:13” cały czas jest przez grupę promowany, co wyraźnie mogliśmy dostrzec na scenie i w naszych uszach. Ale poza znakomitymi numerami z ostatniej płyty ze sceny poleciały też, ku uciesze licznie zgromadzonej gawiedzi, przeboje z poprzednich albumów. W tej sytuacji nie pozostaje nic innego, jak wystosować prośbę do naszych promotorów o sprowadzenie brytyjskiej kapeli na jakiś koncert halowy!
Tłumy pojawiły się też na koncercie Hoziera, którego błogosławieństwem i przekleństwem zarazem jest, jak to się ładnie mówiło przed laty, wylansowanie wielkiego przeboju. Wszyscy wiemy, o jaki przebój chodzi, wszak radia katują go od kilku miesięcy. Hozier nie ryzykował, zostawiając hit na koniec. Może i dobrze, bo historia pokazuje, że granie jedynych przebojów na festiwalowych scenach na początku, czy w środku, może zakończyć się katastrofą (kilka lat temu na Roskilde obserwowałem prawdziwy exodus po tym, gdy Gnarls Barkley w połowie swego show zagrali „Crazy”). Poza tym pan Andrew odegrał, oczywiście wraz ze swoim znakomitym damsko-męskim zespołem, materiał ze swojej jak na razie jedynej płyty i był miło zaskoczony ilością osób oraz przyjęciem w Polsce. W sumie jak niemal każdy z występujących tu artystów.
Szczęścia do tłumów nie miała natomiast Annie Clark, czyli pisząc prościej – St. Vincent. Padła w pewnym sensie ofiarą bardzo dobrego koncertu Kasabian, ale kto poszedł na jej show – na pewno nie żałował wyboru. Annie jest bowiem przede wszystkim znakomitym muzykiem – gra na gitarze tak, że mogłaby zawstydzić niejednego wymiatacza. Do tego świetnie wygląda, co podkreślał obcisły kombinezon, jest niesamowicie gibka oraz znakomicie się rusza. Potrafi nie przerywając śpiewania zrobić mostek, a jej ekspresyjny taniec na długo pozostaje w pamięci. Żeby nie było – pani Annie w pewnym momencie wylądowała w łóżku, z którego oczywiście tez odśpiewała kolejny numer.
Z wypełnieniem namiotu nie mieli natomiast problemu panowie z Years & Years – podczas ich koncertu pękał w szwach. Kolejna gwiazda – Disclosure też zebrała pod sceną żądny zabawy tłum, głośno kończąc działalność Main Stage tegorocznego Open’era.
Co można jeszcze dodać, podsumowując tegoroczny festiwal? Wyraźnie pomogło lekkie zmniejszenie terenu – scena namiotowa jest bliżej, dzięki czemu oszczędza się czas i energię, a i prawdopodobieństwo wpadnięcia w dziurę, których pełno na przylotniskowym polu jest mniejsze. Nikt nie chodził głodny, bo stoisk z jedzeniem, czy popularnych foodtrucków było pod dostatkiem. Oferujących na szczęście nie tylko kiełbasę z bułką, ale i nieco bardziej wykwintne dania ;). Wciąż natomiast na Open’erze funkcjonują nieszczęsne bony, a do tego w tym roku nie można było kupić przedpłaconych kart jednego ze sponsorów. Owszem, posiadacz zwykłej karty, wydanej przez ową firmę mógł nią płacić na terenie imprezy, ale co mają począć ci (na przykład ja), którzy posiadają karty wydane przez konkurencyjną organizację? Muszą kupić bony, które są prawdziwym utrapieniem. Bo najpierw trzeba stać w jednej kolejce, aby owe bony kupić, a potem w drugiej – do jedzenia. Dodatkowo założę się, że niejedna/niejeden z Was znajdzie w kieszeni jakąś wymiętą, zapomnianą festiwalową walutę, która dziś co najwyżej służyć może, jako zakładka do książki. Apeluję do organizatorów o wprowadzenie na teren festiwalu biletów Narodowego Banku Polskiego, którymi płacimy na co dzień. Będzie wygodniej.
Wreszcie jeszcze jeden akcent, o którym warto wspomnieć na koniec – Open`er 2015 przejdzie zapewne do historii jako jeden z najcieplejszych i ten, podczas którego nie spadła nawet jedna kropla wody. A jakby na to nie patrzeć – znacznie lepiej pochłania się muzykę, gdy jest ciepło i miło, niż gdy jest zimno i mokro. Prawda?