Autobiografia Romana Kostrzewskiego już w sklepach

Przeczytajcie fragment książki i sprawdźcie harmonogram spotkań autorskich.


2016.09.15

opublikował:

Autobiografia Romana Kostrzewskiego już w sklepach

Od środy w księgarniach można znaleźć autobiografię lidera Kata Romana Kostrzewskiego. Książka jest zapisem spotkań artysty z Mateuszem Żyłą. Publikacja zatytułowana „Głos z ciemności” trafiła na rynek nakładem wydawnictwa SQN.

„Głos z ciemności” to nie bilet do piekła ani relacja z czarnej mszy. To zaproszenie do trudnej, chwilami dramatycznej, często wesołej wędrówki z niezwykłym człowiekiem. „Do dzikich borów idę, dzikich gór”… – tymi słowami do lektury zaprasza wydawca książki.

Roman Kostrzewski i Mateusz Żyła zapraszają na spotkania autorskie:

14.09, 18:00 – Katowice, Empik w CH Silesia

15.09, 18:00 – Kraków, Pasaż

22.09, 18:00 – Warszawa, Empik w CH Arkadia

02.10, 12:30 – Katowice, Śląskie Targi Książki, Międzynarodowe Centrum Kongresowe

12.10, 17:00 – Częstochowa, Muzyka i stylowe koszulki sklep Ass.

Poniżej prezentujemy fragment książki.

1986 rok zakończyliście sylwestrową imprezą z Turbo w Katowicach.

To był odważny pomysł, bo postanowiliśmy zagrać koncert w Spodku i go obronić. Turbo zaczynało, my zamykaliśmy wydarzenie. Pięknie wystroiliśmy scenę – siostra Mirka Neinerta uszyła potężną flagę z naszym logo: dwadzieścia metrów na dwanaście. I wyobraź sobie, że cztery dni przed koncertem zachorowałem na anginę ropną. To był dramat, bo przecież taka choroba absolutnie wyklucza śpiewanie. Cztery dni do wielkiego koncertu, a tu gardło boli jak cholera, gorączka w okolicach czterdziestu stopni… Kombinowaliśmy, co z tym fantem zrobić. W końcu pojechaliśmy do szpitala w Ochojcu, gdzie dostałem końską dawkę penicyliny. Najpierw na próbę co pół godziny podawali mi antybiotyk dożylnie. Zareagowałem pozytywnie, więc przerzucili się na zastrzyki w dupsko. Wyglądało mi to na pięćdziesiąt mililitrów, jak nie więcej, w każdym razie dupa bolała okrutnie, chodziłem później na sztywnych nogach… Kuracja trwała trzy dni. Ostatnią dawkę dostałem w dniu koncertu. Na szczęście choroba została pokonana i mogłem poszaleć.

1987 rok był dla nas bardzo trudny i pracowity: powstał album koncertowy „38 Minutes of Life”, na którym znalazły się utwory szykowane na kolejną płytę studyjną, a ta z kolei została zarejestrowana latem. Miała być zatytułowana Cisza wymarłych światów. Oprócz tego trafił nam się koncert z Metallicą.

Metallica prezentowała wtedy szczytową formę – w końcu był to okres „Master of Puppets”.

„Master of Puppets” bardzo mi się podoba ze względu na pewną konceptualność, poza tym to płyta świetnie zrobiona pod względem producenckim. Z jednej strony da się odczuć żywiołowość, jednak realizatorskie okiełznanie materii powoduje, że dźwięk jest sterylny. Lubię „Master…” za koncepcję muzyczną, za barwy, za skalę złożoności, za harmonię.

Jak zareagowaliście na wiadomość, że oto będziecie grać na jednej scenie z Metallicą?

Ten wspólny występ był po trosze dziełem przypadku. Metallica grała wtedy światową trasę z Metal Church. Na dwa miesiące przed koncertem ktoś z Metal Church uległ wypadkowi. Od tego momentu Metallice zaczęły towarzyszyć różne zespoły. W Polsce padło na Kata. Fajna przygoda. Pamiętam, że Hetfield wpadł do naszej kanciapy i zaserwowaliśmy mu wódeczkę. Uniósł się ambicją i pochłonął prawie pół butelki. Szybko wyjaśniliśmy, że w Polsce pije się sporo, ale niekoniecznie w taki sposób (śmiech). Koncert wypadł świetnie, choć zagraliśmy praktycznie z marszu. Techniczny Metalliki próbował nas pocieszać: „Nie martwcie się! Jak graliśmy z Ozzym, to przez całą trasę mieliśmy tylko minutę próby”. Rozumieliśmy sprawę. Co ciekawe, Metallica miała mały problem, bo przywiozła za mało sprzętu. Wcześniej grali w halach dla maksymalnie pięciu tysięcy ludzi – a tu pełny Spodek… Metallica była wtedy bardzo zaskoczona ogromem zapotrzebowania na tę muzykę.

Podobno po koncercie Kata Hetfield stwierdził, że utwór „Porwany obłędem” jest za szybki.

Owszem. Rozmawiałem z Hetfieldem i przyznał, że zwrócił uwagę na trzy kwestie. Po pierwsze: faktycznie uważał, że gramy trochę za szybko. Po drugie: uderzyło go to charakterystyczne szeleszczenie języka polskiego. I po trzecie: stwierdził, że więcej oczekiwał melodyki. Faktycznie, Kat w tamtym okresie był bliższy grania thrashowo-blackmetalowego – weźmy choćby Mordercę – mało tu wątków melodycznych. Koncerty z Metallicą pokazały jednak, że różnica pomiędzy polską kulturą grania a wykonawstwem zachodnim aż taka duża nie jest. I Metallica to zapamiętała.

Skąd wiesz?

Miałem koleżankę z Nowego Jorku – Polkę, która wyjechała do Stanów w wieku siedmiu lat i do kraju przyjeżdżała w wakacje. Kochała muzykę metalową. Często zapraszaliśmy ją na jakieś party. Gdy kilka miesięcy po występie z nami Metallica grała w Nowym Jorku, dziewczyna poszła na ten koncert i stanęła przed sceną z transparentem, na którym widniało logo Kata i napis: „Do you remember?”. Technika Metalliki wyłowiła ją i zaprosiła na zaplecze. Zapytali o nas, padło kilka miłych słów. Była szansa, żeby znów wspólnie zagrać, ale przeszkodziły okoliczności poboczne.

„Afera” z koszulkami?

Przyszedł do nas Andrzej Marzec z pretensjami: „Czy wyście powariowali?”. Rozłożyliśmy ręce, bo nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Otóż menadżer Metalliki poskarżył się, że co chwilę któryś z nas przychodzi, prosząc o koszulki. My w szoku. Nikt z nas tego nie robił, nie mieliśmy żadnych gadżetów. Co się okazało? Akredytowani dziennikarze podawali się za członków Kata i prosili o T-shirty. Niepisany zwyczaj głosił, że dziennikarzom nie daje się prezentów, więc musieli kombinować. Doszło do tego, że Kaciory wzięły czterdzieści koszulek. Kuriozalna, niewygodna sytuacja. W końcu wyjaśniliśmy sprawę, aczkolwiek niemiłe wrażenie pozostało.

Ale chyba mi nie powiesz, że to przez koszulki nie koncertowaliście już z Metallicą?

O wiele ważniejsza była inna sprawa: otóż nie mieliśmy uregulowanego stosunku do służby wojskowej. Sporo w tej kwestii kombinowaliśmy… Ja przychodziłem na komisję z diabłem wymalowanym na skórzanej kurtce, grałem naćpanego, i udawało mi się uciec od munduru. Przeboje miał Piotrek Luczyk – wzięli go na trzy miesiące. W rozpaczy postanowił wyreżyserować próbę samobójczą. Na oczach pielęgniarki wziął skalpel, naciągnął skórę i po niej przejechał. Krew tryskała, ale przynajmniej osiągnął cel. Po prostu nie chcieli go już widzieć w wojsku. Irek też bardzo długo męczył się z Wojskową Komendą Uzupełnień… A więc w 1987 roku nie byliśmy gotowi do wyjazdu, a naprawdę była szansa, bo – jak wcześniej wspomniałem – Metal Church był schorowany. Zostaliśmy w kraju i przygotowywaliśmy się do nagrania

nowej płyty.

{facebook}

 

Polecane

Share This