Pięć przełomowych momentów Justina Timberlake’a

W 37. urodziny Justina przypominamy najważniejsze chwile w jego ponad 20-letniej karierze.

2018.01.31

opublikował:


Pięć przełomowych momentów Justina Timberlake’a

foto: kadr z wideo

Złote dziecko… “Klubu Myszki Miki”

Często mówi się, że ktoś w zasadzie od urodzenia skazany jest na sukces. W przypadku 37-letniego muzyka jak najbardziej są podstawy, by tak właśnie mówić. Za sprawą dziadka mały Justin miał okazję poznać wielkie gwiazdy muzyki country – Williego Nelsona oraz Johnny’ego Casha. Próbował swoich sił śpiewając gospel, a mając 11 lat wystąpił w popularnym show dla młodych talentów “Star Search” (jako Justin Randall).

Przełomem były jednak blisko dwuletnie występy w telewizyjnym show “Klub Myszki Miki”. Tak, to może brzmieć śmiesznie, ale zrodziło w przypadku Timberlake’a kilka przyjaźni artystycznych, romansów, a przede wszystkim było kolosalną lekcją scenicznego obycia. Oprócz niego w latach 1993-94 wśród występujących mieliśmy takie osoby jak Britney Spears, Ryan Gosling, Christina Aguilera czy JC Chasez. Właśnie tego ostatniego Justin wybrał do boy bandu jako swojego ulubionego kumpla. To był zalążek wielkiego sukcesu *NSYNC – zespołu, za którym stał menadżer Lou Pearlman.

“Najmniej przypałowy boy band świata”…

…tak kiedyś, odrobinę z przymrużeniem oka, powiedział o formacji *NSYNC Pharrell Williams, zapytany o kulisy współpracy z zespołem.

Umówmy się i postawmy sprawę jasno – rywalizacja Backstreet Boys z *NSYNC napędzała scenę popową drugiej połowy lat 90., ale krytycy i co bardziej wymagający odbiorcy muzyki nie zostawiali na twórczości tych zespołów suchej nitki. Mówiono o nich bardziej jako o doskonale naoliwionych maszynach do zarabiania pieniędzy, aniżeli pełnoprawnych, artystycznych tworach. No i ok, nietrudno takim opiniom przyklasnąć.

Z pewnym jednak wyjątkiem – ostatnią regularną płytą w dorobku *NSYNC. Wydawnictwo “Celebrity” wyprodukowali i napisali m.in. The Neptunes, Rodney Jerkins, Brian McKnight oraz Max Martin. Spory wkład w brzmienie miał też sam Justin Timberlake, który ewidentnie wyróżniał się na tle kolegów, chcąc mieć większy wpływ na muzykę zespołu. Jego ambicje sięgały flirtu z hip-hopem i R&B. I krytycy to docenili. Wydana w 2001 roku płyta biła rekordy sprzedaży, ale przy tym zyskała pozytywne recenzje nawet w tych mediach, które wcześniej wobec twórczości boy bandów były nie tyle nieprzychylne, co jednoznacznie wrogie.

Dla Timberlake’a był to znak, że najwyższa pora rozpocząć karierę na własny rachunek. Tym bardziej, że na jego umiejętności zaczęli zwracać uwagę najwięksi amerykańskiej sceny, z Michaelem Jacksonem na czele. Trudno o większą motywację i uznanie talentu dla wciąż niezwykle młodego twórcy.

Maszyna do produkcji fajnych hitów

Po latach nie brakowało głosów, że ta ochota do współpracy ze strony Jacksona była czymś w rodzaju chęci mianowana JT na nowego króla popu. Czy tak rzeczywiście było, to na teraz rozważania czysto akademickie, faktem niepodważalnym jest natomiast to, że takiego sukcesu, jaki przypadł w udziale Timberlake’owi to nie spodziewał się nawet on sam.

I nie chodzi tutaj o same wskaźniki sprzedaży jego dwóch pierwszych solowych wydawnictw – “Justified” (2002) oraz „FutureSex/LoveSounds” (2006) (łącznie grubo ponad 20 mln. sztuk). Te oczywiście są wybitne, tak samo jak liczba hitów, które udało mu się wylansować. Tak solowo, jak i we współpracy, m.in. z Nellym, Snoopem, Madonną. Wydaje się jednak znacznie istotniejszym, że Timberlake okazał się artystą, który połączył sukces materialny z artystycznym. Jego płyty były nie tylko przebojowe i obliczone na podbijanie list przebojów, ale na stworzeniu nowego wzoru współczesnego R&B. Z nieograniczonym terminem spożycia, o wielu smakach. I mającego tak duży pierwiastek prawdziwie czarnych brzmień, by “białasowi” nie zarzucano przesadnego rozmiękczania go.

I właśnie dlatego Justinowi szybko wybaczano wszelkie towarzyskie afery. Nawet osoby, które mają awersję do gwiazd popu ze względu na łatwość, w jaką wplątują się w różne plotkarskie sytuacje (omińmy tutaj, na ile świadomie), nie utraciły sympatii dla Timberlake’u ani szacunku do jego dokonań stricte artystycznych, po tych wszystkich drakach z Britney Spears, Janet Jackson (za incydent podczas Super Bowl w 2004 r. oberwało się w zasadzie tylko wokalistce) czy Cameron Diaz.

JT robił na tyle dobrą muzykę i okazał w tym na tyle wizjonerski, by… zwolnić tempo i zamiast wypuszczać kolejne hity, zająć się innymi pasjami.

Etap “nic już nie muszę, mogę chcieć”

Gdy pod koniec lata w 2006 roku ukazywał się album „FutureSex/LoveSounds”, nikt chyba nie spodziewał się, że na trzeci longplay Timberlake’a trzeba będzie czekać aż siedem lat. Przecież w tyle co niektórzy potrafią wypuścić ich co najmniej pięć. Że o licznych wypadkach, gdy wystarczy 3-4 razy krótszy okres, by o kimś zapomnieć, z grzeczności nie wspomnimy.

Ale o JT zapomnieć się nijak nie dało. On po prostu zmienił swoje główne zainteresowania, którymi uczynił aktorstwo oraz próby biznesowe. W przypadku tego drugiego aspektu, Justin odniósł stosunkowo najmniej sukcesów. Oczywiście plajta raczej nigdy mu nie grozi, ale o pewnych epizodach (klub golfowy, Myspace) raczej będzie chciał zapomnieć. Niejednoznacznie ocenia się też jego epizody aktorskie. Mało z ról fani wspominają do dziś, kilka filmów z jego udziałem okazało się wtopami finansowymi.

Czy Timberlake się tym przejął? Skąd. Na długo przed trzydziestką osiągnął taki status finansowy i środowiskowy, że… niczym absolutnie nie musi się już martwić. W ten sposób tłumaczył właśnie w rozmowie z “Billboardem” w 2013 roku, dlaczego tak długo czekaliśmy na trzecią płytę. – Mam ten komfort, że nic już muszę, mogę chcieć. Mogę przez dowolny czas siedzieć w studiu i pracować nad nowymi kawałkami, a potem wypuścić ich trzydzieści przez rok, albo wszystkie wyrzucić. Jeśli nagle stwierdzę, że bardziej interesuje mnie zagranie w jakimś filmie bądź wyjazd z żoną [w 2012 r. ożenił się z Jessicą Biel – przyp. red.] na trzymiesięczne wakacje, niż nagrywanie muzyki – po prostu to zrobię.

I chyba właśnie tego luzu wszyscy najbardziej mogą mu zazdrościć. Życiowo-artystyczny komfort jest czymś absolutnie niemożliwym do przecenienia.

Tu i teraz

Paradoksalnie jednak, można mieć luz, spokój, miliony na koncie, ale odczuwać pewne ciśnienie. Wydaje się, że tak właśnie teraz ma Justin Timberlake. Jego powrót w 2013 roku był słodko-gorzki. O ile wydana w marcu płyta “The 20/20 Experience” okazała się kolejnym sukcesem na każdej możliwej płaszczyźnie, o tyle wydany raptem pół roku później sequel oceniono jednoznacznie jako potworną wtopę. Tak naprawdę trudno było uwierzyć w to, że nagrania z obu płyt powstały w tym samym składzie, podczas tych samych sesji nagraniowych.

Takie sobie jest również przyjęcie singli z nowego krążka, “Man of the Woods”. Ba – nie brakuje wręcz głosów, że być może Justin przedobrzył z kolejną artystyczną przerwą i stracił wyczucie, które przed laty było jego wizytówką.

Bo Timberlake wydawał się długo robić wszystko o krok przed innymi. Umiejętnie urwać się z boy bandu i rozpocząć solową karierę. Wykorzystać popowy potencjał produkcji Timbalanda i Pharrella Williamsa, zostawiając w nich sznyt hip-hopu oraz R&B. Załapać się na czasy, gdy już bogactwo zdobywa się potęgą singli, ale wciąż ogromne znaczenie ma jakość albumu jako całości.

Łącząc w całość wszystkie te fakty, piątkowa premiera “Man of the Woods” jawi się naprawdę niezwykle ciekawie. Bo, tak jak pisaliśmy w zapowiedzi najważniejszych płytowych premier 2018 roku , jakoś fajniej by się zrobiło, gdyby znów to właśnie ten Justin rozdawał karty w popie.

Andrzej Cała

Polecane