Morrissey jak Peja. Felieton Artura Rawicza

Drogi Moz, trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść...

2014.11.22

opublikował:


Morrissey jak Peja. Felieton Artura Rawicza

Nie milkną echa wczorajszego zerwania koncertu w Stodole przez Morrisseya. Organizator, firma Live Nation znalazła się w mało komfortowym położeniu. W sumie żaden przepis nie reguluje, ile ma trwać koncert, artyści unikają również podawania takiej informacji, gdyż bywało to podstawą wysuwanych przez fanów roszczeń. Z formalnego punku widzenia koncert się odbył. Jednak jak to powiedzieć wściekłym ludziom, którzy przejechali przez pół Polski (byli też obcokrajowcy, niekoniecznie ekspaci), wywalili kasę nie tylko na dojazd i bilety, ale i na hotel, wzięli urlop, poukładali sobie tematy zawodowe i biznesowe tak, by wczoraj mieć swoje muzyczne święto? Kilka utworów i artystka rzucając fochem schodzi ze sceny? Słabe to. Generalnie – foch jest największym wrogiem artysty.

Rozumiem gest honorowania warszawskich biletów na koncercie w Krakowie, bo z formalnego punktu widzenia nie bardzo są podstawy do zwracania kasy za bilety. Rozumiem też rozgoryczonych ludzi. Kłopotliwa sytuacja, z której chyba nie ma wyjścia satysfakcjonującego i uwzględniającego interesy wszystkich. No, chyba że chimeryczny artysta sam zdobyłby się na jakiś gest wobec fanów. On (i/lub jego management) mogą przecież odstąpić od umowy i w ten sposób uniknąć hurtowego karania wszystkich fanów… Bo jakakolwiek nie byłaby wiana tego jednego człowieka (jeśli była?!), to stosowanie odpowiedzialności zbiorowej w tej sytuacji to najgorsze co mogło się zdarzyć. A taką właśnie drogę wybrał Moz. Takie moje zdanie.

Co wolno artyście?

Właśnie. Co wolno artyście na scenie? A co fanom? Żadnych skodyfikowanych przepisów nie znajdziemy. Kodeksów nie ma. Poza tymi, które narzuca dobre wychowanie i tzw. normy. Kiedy ktoś mówi – słuchamy, mimo że schamiali politycy przyzwyczaili nas do czegoś innego. Więc jak artysta, którego podziwiam, chce coś mi przekazać ze sceny, to raczej mu nie przerywam. Co oczywiście nie odbiera mi prawa do wyrażenia dezaprobaty. Doświadczony artysta, a za takiego mam Morrisseya, powinien sobie z dziecinną łatwością poradzić z taką sytuacją jak wczoraj. Wystarczyło ją zignorować. Można było obrócić w żart. Można było odbić piłeczkę tak, by poszło w pięty temu jednemu osobnikowi. Ale obrażać się na cały świat i fanów wypełniających jeden z największych klubów w Polsce? Fanów którzy przybyli często z daleka, by świętować koncert swojego mistrza; fanów, którzy zjawili się z kwiatami, prezentami… Kompletne nieporozumienie.

Artysta na scenie to postać szczególna. Z jednej strony gdzieś podświadomie czuje, że przysługują mu szczególne prawa, z drugiej – ciąży na nim większa odpowiedzialność. To on jest gospodarzem wieczoru. W sensie artystycznym wolności ma najwięcej. Dlatego nigdy nie będę oburzał się na Nergala drącego Biblię. Rozumiem, że to element show. Artystyczny wyraz jakiejś postawy – nawet jeśli uważam, że to słabe. Rozumiem, po co O`Connor darła zdjęcie Jana Pawła II przed kamerami. Choć uważam, że miała dużo racji, to i ten gest był słaby. Scena, nawet szeroko rozumiana, to miejsce szczególne. I ludzie płacący za bilety oczekują czegoś szczególnego. Pojawiają się emocje, czasem niosą one artystę w kompletnie złą stronę. Tak było np. z Peją w Zielonej Górze. Jeden głupi gest, a rzuca się długim cieniem. Jakkolwiek było to niestosowne, można mu to jeszcze wybaczyć.

Morrissey jak Peja

Trudno zaś wybaczyć artyście brak dystansu do siebie samego. Tak jest w przypadku Morrisseya w kontekście wczorajszych wydarzeń w Stodole. Tak też jest w przypadku Rycha Peji, który w kompletnie dziwaczny sposób przejawia alergię na krytykę, ba, doszukuje się jej nawet tam, gdzie jej nie ma, komplikując sobie niepotrzebnie relacje z mediami. Bo jak rozumieć np.: próby zablokowania naszego kanału YT, na którym opublikowaliśmy za zgodą i aprobatą Peji jego słowa na temat awantury wokół filmu „Jesteś Bogiem”. Słowa, w których stawał raczej po stronie Kozaka padły podczas jednego z wywiadów którego nam jeszcze udzielił, wtedy, kiedy je nam jeszcze udzielał. Słowa – jak to u nas – bez żadnego montażu i manipulacji. 1 do 1. Kiedy później obraził się (?), bo za długo czekał na odpowiedź na maila czy złościł się, że newsy które dostawaliśmy od niego, nie znajdowały się natychmiast w serwisie (nie ma takiej opcji, nie mamy żadnej dużej redakcji, o czym wie doskonale), strzelił dziwacznego focha i zgłosił naruszenie praw autorskich. W sumie to do końca nie rozumiem, o co poszło, może się kiedyś dowiem, ale samo zgłoszenie naruszenia praw autorskich to już spory problem dla wydawcy. Bo jeśli zgłoszenie pochodzi od dużego gracza w polskim YT, to jest traktowane poważnie i kanał (w tym przypadku nasz) może zostać prewencyjnie zablokowany przez administrację serwisu. Oczywiście do czasu wyjaśnienia sprawy. A to może zająć ze dwa tygodnie. My w tym czasie jesteśmy w dupie, złośliwy człowiek ma satysfakcję, a inni tylko kłopot.

Przypadków braku dystansu – mniej lub bardziej wam znanych – jest cała masa. Niedawno oberwało się Karolowi Stefańczykowi, bo popełnił recenzję, która nie przypadła do gustu artyście. Dziś dowiaduję się, że znów coś iskrzy na linii Peja – CGM.pl i ponownie są jakieś próby blokowania naszego kanału na YT. Pewnie znów ktoś obraził na tekst Karola. Ale wróćmy do tego – co wolno, a czego nie wolno artyście na scenie…

Od Beyonce do Axla

W sensie artystycznym twórcę na scenie nie powinno ograniczać nic. Lub prawie nic. Ale na płaszczyźnie takiej typowo ludzkiej musi on zawsze pamiętać, że scena to pole minowe. I w tym kontekście nazywamy kogoś doświadczonym, dojrzałym artystą, bądź nie. Beyonce klepnięta w dupę przez fana na koncercie wyraziła dezaprobatę, ale koncertu nie przerwała. Axl Rose podczas słynnego koncertu St. Louis w 1991 po wdaniu się w bójkę rzucił mikrofonem o scenę i oświadczył, że idzie do domu. Niby rock`n`roll, ale wyszło słabo. John Porter trafiony kefirem czy innym tam jogurtem, olał to i nawet nie przerwał utworu (a grał w tym momencie na gitarze). Fani do dziś to pamiętają i raczej nikt nie uznaje tego za objaw słabości, wręcz przeciwnie!

Fish w 2010 roku ze swojego koncertu w Poznaniu samodzielnie wystawił pijanego gościa prawie za drzwi. Na schodach Blue Note typa z łap dwumetrowego ex-wokalisty Marillion przejęła ochrona (co pewnie okazało się lepszą opcją dla delikwenta). Dalej koncert toczył się już bez zakłóceń. Po koncercie zaś artysta długo tłumaczył się z incydentu, cierpliwie odpisując na forach wszystkim zainteresowanym.

Wczoraj świetne zdanie wypowiedział Tomson z Afromental: Wchodząc na scenę zostajemy nadal ludźmi, pośród ludzi… I to artysta jest głównie odpowiedzialny za publikę, którą gromadzi wokół siebie bądź swojej muzyki… celowo oddzieliłem te dwie płaszczyzny, bo chyba tu leży źródło problemu… i nie mylmy tu rozmawiania podczas koncertu z kimś obok (jeżeli spotykamy się na jednym koncercie to tematów około-muzycznych jest wiele i nie nam oceniać czy warto czy nie), a bezpośrednim wykrzykiwaniem swych roszczeń wobec występującego…  – napisał mi na FB Tomson i dodał, odnosząc się do zachowania Moza: I z jedną, i z drugą sytuacją powinien był w/w Pan sobie dać rade… W końcu nie trafiamy na scenę jako piosenkarze, ale factor MC jest tu kluczowy… (o tym wspominał bardzo często Redman podczas koncertu w Stodole)… Jeżeli pomimo naprawdę dużych wymaganych obostrzeń i zasad obowiązujących na całym obiekcie (z mięsem przesadził – moja ocena) i podczas koncertu Artysta nie daje sobie zwyczajnie rady z własną publicznością, to… Prawda, że w punkt?

Jak to się robi z klasą?

Świetną historyjkę opowiedział mi niedawno znajomy. Podczas jednego z ostatnich koncertów Czesława pijany gość, od samego początku, między numerami darł ryja domagając się, by zespół zagrał „Maszynkę”. Z początku było to zabawne, potem coraz mniej, bo gość był coraz bardziej pijany i coraz bardziej irytował wszystkich dookoła. W końcu zirytowany Czesław kazał wywalić typa z klubu. Gdy ten znalazł się już na zewnątrz Czesław… z uśmiecham zagrał „Maszynkę”. Tak się załatwia takie sprawy.

Polecane