Foto: P. Tarasewicz / CGM.PL
Z pracy w korporacjach zostało mi takie przykazanie: każdy system jest tak mocny, jak jego najsłabsze ogniwo. Amen. Dziesięciu Ronaldo ze mną w bramce nie da rady Flocie Świnoujście. Formuła 1 z sinikiem deawoo… itd. Zakazując imprez masowych, tych, zdefiniowanych w ustawie, ślepi jesteśmy na pozostałe skupiska ludzi. To każe myśleć, że albo jest to działanie pod publiczkę, które nie ma znaczenia, ni sensu, albo rządzą nami nieodpowiedzialne świry i hipokryci. Bo czym różni się koncert od bitwy sklepowej o makaron i papier toaletowy? Skoro taki zakaz organizowania imprez masowych dotyczy tylko tych, wymienionych w ustawie, to na co on nam? Albo – albo. Wszystko, albo nic. Bo inaczej cała branża rozrywkowa (ale rozumiana szeroko, nie ograniczając się do branży muzycznej) znów, nie dość, że dostanie po dupie (już oberwała srogo), to jeszcze pozostanie w poczuciu, że to wszystko na nic. Potem jak zawsze ZUS przyjdzie po swoje składki, a zadowoleni z siebie politycy otrzymają swoje przelewy z wynagrodzeniem. Właściciele sklepów z radością będą liczyć o ile skoczyły obroty. Normalnie – żyć, nie umierać. Można se jakiś fajny numer puścić do tego. Ale czy aby na pewno?
Mam, jak pewnie wielu z nas, problem z oceną sytuacji. Statystyka dotycząca grypy i korony przerażająca nie jest. Ale może nie umiemy jej właściwie interpretować. W jednym przypadku mamy szczepionki, w drugim, jeszcze nie. Koronawirus, to nie dziadek z Wehrmachtu. To problem realny jak palec Lichockiej i istnieje naprawdę. Wierzę WHO, że stoimy u progu pandemii. Zatem używanie ustawowej definicji imprezy masowej, jest jak wiosłowanie rakietką do badmintona. Tylko z warszawskiego metra (jakbyśmy mieli inne, hehe) korzysta około miliona osób dziennie, na terenie kraju działa ponad pół tysiąca galerii handlowych. Można tak wymieniać bez końca. No ale jeśli nawet Światowe Dni Młodzieży (jedyne dwa miliony uczestników) imprezą masową nie były… 😉 Widać, nawet tak dziurawe przepisy da się elastycznie naginać w imię partykularnych interesów mając w nosie interes publiczny. Jeśli mam rację, to ten „interes publiczny” powinien spenetrować świat polityki, gdy ten schyla się po mydło. Więc może warto tym razem zrobić coś raz i dobrze?
W przeciwnym wypadku obrona przed koronawirusem przypominać będzie dobrze już przećwiczone żałoby narodowe. Pusty gest na koszt innych, niż ci, co podejmują takie decyzje. Tamci od koncertów i teatrów dostaną wciry, ktoś sobie zbankrutuje czasem, a reszta, jak już zrobi zakupy w galeriach i przejedzie się zatłoczonym tramwajem, zobaczy w telewizorze zafrasowanego polityka wyrażającego najgłębszy żal, troskę czy coś tam… Tak, tak, wszystkim jest smutno, ale niech zapłaci za to branża rozrywkowa. To nie górnicy. Po prostu super.
Taka „koronawirusowa” żałoba narodowa byłaby już osiemnastą żałobą w III RP. Tak, już 17 razy po 89′, opuszczaliśmy flagi i zdejmowaliśmy z afiszy wydarzenia kulturalne. Pozostały zakupy, telewizor, plaża, małpka z Żabki. Przeskoczyliśmy już nawet o kilka długości taki PRL: oni zarządzili tylko cztery żałoby (m.in.: Stalin, Bierut i Wyszyński). Przypomnę, że odwołanie koncertu, to nie brak możliwości zarobku, to realna strata konkretnych pieniędzy, często wydanych wcześniej. Nie ma bilansu na zero. Jest minus. Ale tylko w „kulturze”. Dzisiejsze działania rządzących przypominają mi wprowadzanie takiej właśnie, nic nie wnoszącej, żałoby. Czyli cios w kulturę. I, wyjątkowo, w inne branże, ale na to już gadające głowy wpływu nie mają.
Kiedy Wielka Brytania przystępowała do II Wojny Światowej, Churchillowi przedstawiono propozycję zmian w budżecie. Gdy ten nie znalazł w nim pozycji „Kultura”, leciuchno się wściekł i wrzeszczał: „To o co my, do cholery, walczymy?!”.
Bądźmy poważni i działajmy kompleksowo.