Były wokalista Zeppelinów konsekwentnie odmawia powrotu w szeregi dawnej formacji. Ale w przeciwieństwie do Page`a ma na swoim koncie całkiem udaną karierę solową, podczas której wydał pod własnym nazwiskiem 10 płyt. Jego najnowszy krążek nosi tytuł „Lullaby and… The Ceaseless Roar” i po jego odsłuchu napiszę teraz coś, co może sprawić, że spadną na mnie gromy wielbicieli Zeppów, ale… nie dziwię mu się… Bo to bardzo udany album!
Po pierwsze i najważniejsze – to nie jest płyta a’la Led Zeppelin. Plant nie odcina kuponów i nie proponuje nam blues-rockowych riffów, jakże przecież ostatnio popularnych. Pewnie mógłby popłynąć na popularności The Black Keys czy Jacka White (wiem, brzmi to jak paradoks, ale dla niejednego młodziana mógłby być tym, kim Paul McCartney dla fanów Kanye Westa), ale on postanowił pójść swoją własną drogą. Oczywiście natury się nie oszuka i wokalista nie zmieni barwy głosu, zmienić natomiast może muzykę do której śpiewa. Album zawiera wciągającą mieszankę transowych rytmów, delikatnie przyprawionych elektroniką, plamami gitary, traktowanej jako element układanki, a nie solowy instrument oraz tym, co Planta przez lata fascynowało, czyli World Music w postaci a to skrzypiec, a to banjo czy orientalnych, kobiecych zaśpiewów. Jednak Robert, zamiast proponować nam wycieczki w krainę country and western, po raz kolejny odwiedzać Marrakesz czy inny Kaszmir, raczej zahacza o owe miejsca, miksując całość w sposób nad wyraz dla niego nowoczesny. Dzięki temu mamy do czynienia z naprawdę zaskakującym dla niejednego fana klasycznego rocka tworem, którego słucha się wyśmienicie.
Na dobrą sprawę dopiero w połowie strony B mamy pierwszy bardziej konwencjonalny numer – balladę, zaśpiewaną na tle fortepianu. Inny, niż przed laty jest też sposób śpiewania Planta. Mało tu wpadania w wysokie rejestry, płyta jest raczej zaśpiewana na luzie, trochę od niechcenia, ale absolutnie nie na odwal się. O nie, frazy Roberta świetnie wchodzą w to, co proponuje jego zespół.
Całość jest świetnie wyprodukowana i zmiksowana, a do tego rewelacyjnie wydana. Album mieści się na 3 stronach, na czwartej mamy wygrawerowanego Neptuna. Oba krążki są zapakowane w solidną kartonową rozkładaną okładkę, do tego mamy insert z tekstami części piosenek i zdjęciami oraz dysk CD z całym materiałem. Aha, według informacji na naklejce, płyty zostały wytłoczone w słynnej tłoczni Pallas w niemieckim Diepholz, czyli wypas na całego!
Nie wiem, czy Jimmy Page słuchał płyty swojego kolegi, wiem natomiast że słuchał nagrań swojego starego zespołu, bowiem z racji swojej roli opiekuna, o której pisałem w pierwszym akapicie, gitarzysta zajmuje się remasteringiem kolejnych albumów Zeppów. O kulisach owego procederu pisałem w jednym z wcześniejszych tekstów w 33 1/3, zajmijmy się zatem jego najnowszym „odkurzonym dzieckiem”, czyli płytą, która swoją premierę miała równo 40 lat temu – wiosną 1975 roku – „Physical Graffiti”.
Remaster, podobnie jak jego poprzednicy ukazał się na rynku w całej palecie pozycji – od „zwykłego” wydania 2CD przez 3CD, 2LP, 3LP wreszcie box z 3CD, 3LP i albumem, który liczy aż 96 stron. Jest też wersja cyfrowa.
Rzućmy zatem uchem i okiem na najbardziej szlachetną (poza boxem oczywiście) pozycję z wyżej wymienionego zestawu, czyli 3LP. Całość waży słuszne 480 gram plus okładka, czyli mamy niemal pół kilo dobrego, klasycznego grania. „Physical Graffiti” prezentuje nam Zeppelinów w szczytowej artystycznej formie. Jest też świetnym świadectwem epoki – pamiętajmy, że na pierwszą połowę lat 70. przypada apogeum ruchu zwanego rockiem progresywnym. Triumfy święcą zespoły takie jak Pink Floyd, Genesis, King Crimson czy Yes. Zeppelini, postrzegani jako grupa grająca prostszą, hard rockową muzykę też mają swoje artystyczne ambicje, które podobnie jak w przypadku innych rockowych bandów, zaczynających od prostego, wywodzącego się z bluesa riffowego grania, dają o sobie coraz mocniej znać. Stąd zapewne na „Physical Graffiti” znaleźć można szeroki wachlarz stylów – od szeroko pojętego rocka (hard rock, granie bardziej klasyczne, czy prog-rock), poprzez bluesa, country, a nawet funk („Trampled Under Foot”). Szczytowe momenty albumu to moim zdaniem 11-minutowy blues „In My Time Of Dying”, słynny, wzbogacony orkiestrą i „wschodnimi” elementami „Kashmir” i rewelacyjny, niesłusznie pomijany, mroczny „In The Light” (przykład „progresywnych” Zeppelinów). Zespół przy nagrywaniu materiału się nie hamował, dzięki czemu powstało na tyle dużo piosenek, że trzeba było przygotować album podwójny. Do tego dochodzi chyba najbardziej odjechana w dyskografii grupy okładka, prezentująca nowojorską kamienicę z wyciętymi oknami. Czemu wyciętymi? Bowiem każda z płyt jest zapakowana we własną kopertę, z innymi zdjęciami w oknach, do tego dochodzi wkładka z informacjami o płycie i tytułem, też na oknach. Dzięki temu, zmieniając kolejność wkładanych do kartonu z okładką elementów możemy „manipulować” obrazem. Fajne, nie? I tylko na winylu. Wersja CD zawiera nieruchome zdjęcie, a cyfrowa… możemy sobie co najwyżej stworzyć obraz okładki w głowie albo narysować na komputerze.
Tak jak w przypadku poprzednich remasterów, tu też mamy do czynienia z dodatkowym krążkiem. I znów Jimmy Page zebrał do kupy „odrzuty” i wersje demo piosenek z właściwego albumu. Najciekawiej brzmią: „Trampled Under Foot”, tu występujący jako „Brandy & Coke”, zaśpiewany z lekką chrypą, brudniej i z wyeksponowaną partią klawiszy, na których John Paul Jones gra w drugiej części piosenki solo oraz „Everybody Makes It Through” – to bardzo wczesna wersja „In The Light”, bardzo posępna, chyba bardziej niż oryginał, z inaczej zaaranżowanymi klawiszami. „In My Time Of Dying” jest zagrany (chyba) na setkę, dzięki czemu ma się wrażenie uczestnictwa w próbie zespołu, a „Houses Of The Holy” ma wokalne nakładki i słyszalne różnice w miksie. Wreszcie mamy bardzo wczesną, instrumentalną wersję „Sick Again” i inaczej zmiksowane „Boogie With Stu” oraz „Driving Through Kashmir”.
Czy warto kupować wersję rozszerzoną? Fani, którzy znają każdy dźwięk na albumie pewnie będą na tak, bo obcowanie z innymi wersjami dobrze znanych numerów daje mnóstwo radości. A nieortodoksom z szerokimi horyzontami muzycznymi polecam wysupłać dodatkowe 150 zł i kupić jeszcze „Lullaby…and The Ceasless Roar” Roberta Planta, aby skonfrontować swojego idola z czasów młodości i wczesnej emerytury. Tfu, co ja piszę – jakiej emerytury! Z takim zespołem Plant pewnie jeszcze niejeden raz nas zaskoczy!