fot. Zuza Krajewska
Jest posiadaczką jednego z najlepszych, soulowych głosów w kraju, którego usłyszeliśmy po raz pierwszy 4 lata temu, kiedy zadebiutowała epką „Enuff”. Tuż po wydaniu długogrającego „Flashbacku” (2018) Rosalie. otrzymała nominacje do nagrody Fryderyk w kategorii Debiut roku. Od tego czasu zagrała dziesiątki solowych koncertów, wystąpiła na największych festiwalach w kraju i śpiewała z Taco Hemingwayem na Stadionie Narodowym. Już 20 marca ukaże się jej drugi pełnowymiarowy krążek, czyli „IDeal”. W oczekiwaniu na tę znakomicie zapowiadającą się płytę (utwór „Moment” już krąży w sieci) sprawdźcie zestawienie najważniejszych płyt w jej życiu!
Masta Ace – „A Long Hot Summer”, 2004
To jedna z pierwszych płyt, dzięki której pokochałam hip hop i storytelling. Każde słowo na tym albumie było dla mnie zrozumiałe, co przecież nie zawsze jest takie oczywiste jeśli chodzi o zagraniczny rap. Miękkość wypowiadanych słów, dykcja, rymy, wrażliwość, skity wprowadzające słuchacza w określony świat – to wszystko działało na mnie wręcz hipnotyzująco. Mój ulubiony numer z płyty? Oczywiście „Bklyn Masala”!
Beyoncé – „Beyoncé”, 2013
Gdybym mogła, to wpisałabym tu całą jej dyskografię. Odkąd pamiętam – jestem jej ogromną fanką i trudno mi zdecydować się na jeden album. Każda z jej płyt wpłynęła na mnie zupełnie inaczej – po prostu dorastałam z jej twórczością. Pamiętam moment wydania płyty „Beyoncé” – kiedy się ukazała, to… było już po zawodach! Każdy numer był zilustrowany klipem – to już nie tylko była muzyka, ale cały świat Beyoncé przedstawiony w postaci video. A my zostaliśmy do niego zaproszeni, co mnie – wielką fankę Beyoncé – wręcz zwaliło z nóg z wrażenia!
Minnie Riperton – „Adventures In Paradise”, 1975
Kiedy tylko czuję potrzebę zrelaksowania się, to odpalam właśnie ten krążek. Zawsze miałam słabość do romantycznych brzmień, słodkich zaśpiewów i aranży muzycznych, które są przepełnione soulem. Rozpływam się przy każdym utworze, bo przy tak niewinnym wokalu Minnie trudno o złą energię. Jako dziecko zawsze marzyłam o tym, żeby wyciągać te cztery oktawy i śpiewać tak wysoko, jak ona.
Sade – „Promise”, 1985
Sade była u nas w domu jedną z najczęściej granych wokalistek. Mój tato ją wprost uwielbiał, a ja bardzo szybko podłapywałam nowe melodie, które mi podrzucał do przesłuchania. To jedna z tych wokalistek, które mają klasę i coś tajemniczego w sobie. Spędzając czas w różnych środkach transportu i czytając kryminalne książki byłam od tej płyty wręcz uzależniona!
Michael Jackson – „Thriller”, 1982
Kolejna postać, która ma dla mnie duże znaczenie i album, którego okładki nigdy nie zapomnę – tak samo, jak i samej płyty. Powtarzałam wszystkie z niej refreny bez opamiętania, a każdy klip czy koncert pochłaniałam jak szalona. „Thriller”? „Beat it”? „Billie Jean”? To dzięki tym utworom zwariowałam na punkcie twórczości Jacksona, a połączenie talentów jego i Quincy Jonesa nie można ocenić inaczej, niż na… 11/10.
Frank Ocean – „Blonde”, 2016
Każdy numer na tej płycie jest doskonały! Frank rozwalił mnie na łopatki i – choć śpiewane przez niego melodie są piekielnie trudne i rozbudowane – to jestem w stanie powtórzyć każdą z nich. To jedna z niewielu postaci, którym tak dobrze wychodzi zarówno śpiewanie, jak rapowanie. Mój ulubiony kawałek? Zdecydowanie „Solo”!
Solange – „When I Get Home”, 2019
Albo ją kochasz, albo nienawidzisz… Ja jestem w tej pierwszej grupie i totalnie szaleję za tym albumem. To ciągłe zaskakiwanie słuchacza, niestandardowe rozwiązania, zwariowane konstrukcje utworów i przepiękne harmonie tworzone przez wokale.
To nie jest tak, że od początku byłam zachwycona „When I Get Home”, wręcz przeciwnie – miałam wrażenie, jakby ktoś coś źle „wyeksportował” w trakcie zgrywania tego krążka. Ale chyba po czterech próbach wkręciłam się w każdy numer, co mi się coraz rzadziej zdarza. Fascynuje mnie to, że przy każdym odsłuchu automatycznie zaczynam śpiewać razem z Solange, ale są to zupełnie inne melodie, jakby odrębne. A to oznacza, że jej muzyka rozwija moją kreatywność i dlatego tak bardzo ją cenię.
BADBADNOTGOOD – „IV”, 2016
Wystarczyło, że jeden raz przesłuchałam tę płytę, a uzależniłam się od ich twórczości. Bardzo lubię słuchać wokalistów, którzy udzielają się na „IV”. Często jesteśmy ciekawi, jak artyści poradzą sobie na tak zróżnicowanych produkcjach. Już przy singlowym „Time Moves Slow” wiedziałam, że reszta tej produkcji będzie równie zajebista. Sądzę, że jest to płyta, która nie będzie nigdy w stanie mi się znudzić, bo… zbyt często do niej wracam!
Aaliyah – „One In A Million”, 1996
To chyba jeden z tych albumów, które bardzo na mnie wpłynęły. To właśnie Aaliyah sprawiła, że polubiłam R&B w wersji smooth. Jej wokal jest zupełnie nienachalny i dzięki temu każdy kawałek wręcz płynie. Z tego, co pamiętam, lista producentów zaangażowanych przy pracy nad płytą jest bardzo długa, ale połączenie talentów Timbalanda i Missy Elliott w jednym projekcie to absolutnie największe marzenie.
SZA – „Ctrl”, 2017
Pamiętam szum wokół tej płyty – chyba każdy mówił o niej, jako o czymś niezwykłym. Już poprzednie demówki SZA’y były świetnym przedstawieniem jej twórczości, a „Ctrl” ukazuje ją już jako w pełni świadomą i mega utalentowaną wokalistkę. Mimo wielu wolnych utworów, często bardzo „rozmarzonych”, tu wszystko pięknie buja. A najlepszym tego przykładem utwór „The Weekend”.
Opracował: Artur Szklarczyk