foto: prywatne archiwum Gutka
Od zawsze zakochany w reggae, ale też poszukujący na muzycznej scenie własnego, osobnego miejsca. Często również „flirtujący” z innymi gatunkami muzycznymi, popularny Gutek zadebiutował w 1999 roku na „Nastukafszy…” Warszafskiego Deszczu, by rok później dać gościnną zwrotkę w wielkim hicie Paktofoniki „Ja to ja”. Od tamtego czasu wokalista nagrywał i koncertował jako Mustafarai oraz z grupą Indios Bravos, by całkiem niedawno zacząć próby do solowego projektu firmowanego własnym imieniem. Ekipa ta daje już pierwsze koncerty i szykuje debiutancki materiał, a na YouTube znajdziecie zapis występu dla przyjaciół (szukajcie jako: „Gutek Live Session”), który odbył się w Komisie Muzycznym w Katowicach.
– Myśląc o mojej „dziesiątce” zastanawiałem się, jaki wybrać klucz doboru tych tytułów? Bo gdybym miał mówić o tych najważniejszych płytach, które najwięcej zmieniły w moim życiu, to sięgnąłbym po zestaw zupełnie inny od tego, zawierającego albumy, które towarzyszą mi dziś. Z założenia przekreśliłem też wszystkich tzw. klasyków gatunku – takich jak Zeppelini, Beatlesi, Stonesi, Doorsi. To jest klasyka, którą każdy zna i nie ma co się nad tym rozczulać. Absolutny muzyczny kanon. Natomiast są w swojej kolekcji płyty, które są mniej oczywiste i mam do nich ogromny sentyment. Oto one…
The Raconteurs – „Consolers of the Lonely”, 2008
Oto jedna z płyt, które na pewno nie są kojarzone ze mną, z moim muzycznym wizerunkiem. To zestaw rockowych piosenek Jacka White’a i jego grupy The Raconteurs. Utworów tak mocnych, energetycznych, że aż musiałem pozbyć się tego krążka z auta. Bo przy muzyce z „Consolers of the Lonely” nawet 200 km/h na liczniku wydawało mi się całkiem normalną prędkością. Gnałem przed siebie, śpiewałem, przeżywałem te piosenki w czasie jazdy i bardzo dobrze się z tym czułem. Zapierdzielałem strasznie! Na szczęście opamiętałem się i dziś już nie wożę w aucie tego albumu. Nie wiem, jak Jack White to robi, że w potrafi pisać w tak piękny, obłędny sposób – te piosenki są soczyste, mięsiste. Niby takie proste, a z drugiej strony niebanalne. Bez dwóch zdań – świetna płyta!
Radio Tarifa – „Rumba Argelina”, 1993
Ten album jest mi bardzo bliski i towarzyszy od wielu, wielu lat. Radio Tarifa to ekipa z Madrytu. Jako ciekawostkę dodam, że kiedyś w Barcelonie, czyli – jakby nie było – stolicy Katalonii niezbyt lubiącej się przecież ze stolicą, zapytałem w sklepie muzycznym właśnie o ten zespół. Od razu tłumacząc się, że wiem, że to nie z ich regionu. Na co usłyszałem, że to akurat… dobra kapela! Że są spoko. I słuchani są również w Barcelonie. A ich „Rumba Argelina” to jest płyta bardzo na serio – rzecz, która nicuje mnie na wskroś. To dowód na to, że muzyka jest ponad podziałami językowymi i różnicami kulturowymi. Nie władam hiszpańskim, ale znam każdy wers na tej płycie, czuję ją całym sobą. A słuchanie tych dźwięków to dla mnie fajne, niemal organiczne doznanie. W tej muzyce jest dużo tradycji z Maghrebu – arabskie instrumentarium w połączeniu z klasyczną, europejską kulturą muzyczną dało razem znakomity miks. Inne płyty tej grupy mam również w swojej kolekcji, ale ta jest ponadczasowa. Towarzyszyła mi zwłaszcza w intymnych sytuacjach, dlatego zawsze będę do niej wracał z sentymentem.
Tiken Jah Fakoly – „African Revolution”, 2010
Tiken Jah Fakoly to muzyk i wokalista z Wybrzeża Kości Słoniowej – postać niezbyt oczywista w świecie reggae i world music. Uwielbiam go za całokształt twórczości, ale szczególnie cenię album „African Revolution”. TJF część utworów śpiewa tu po angielsku, część po francusku, a jeszcze inne w dialektach afrykańskich. Natomiast sposób, w jaki połączył tradycyjne instrumentarium afrykańskie z groovem jamajskiego reggae to jest absolutne mistrzostwo świata! Posłuchajcie tych wszystkich fletów, tych „pasterskich” strunowców! Uwielbiam również obecne w tej muzyce niezwykłe rozwiązania harmoniczne – to właśnie w Afryce stosuje się inne podziały rytmiczne, a dźwięki z tonacji dur gra się w tonacjach molowych. I pasuje to do się do siebie niczym jak piwo w stylu pale ale uwarzone na… wodzie spod ogórków małosolnych, które jednak okazało się znakomite! A wspaniała muzyka Fakoly’ego poprawia mi humor, puszczam ją znajomym, towarzyszy mi również w trasach koncertowych.
Pierpoljak – „Je Fais C’que J’veux”, 2001
Skoro już jesteśmy przy reggae, to kolejna rzecz z mojej płytoteki, którą uwielbiam. Pomijam rzecz jasna Marleya, Tosha czy Israel Vibration. Bo to są rzeczy oczywiste – tak jak w przypadku Stonesów czy Beatlesów. Sięgam głębiej, do czasów, kiedy w Polsce zaczęła się tworzyć scena dancehall, czyli na początku XXI wieku. Właśnie wtedy odkryłem we Francji takie zespoły, jak Mister Gang, Yannis Odua, czy właśnie Pierpoljak. Jego płyta bardzo mi się spodoba – bo choć to są proste piosenki, to mają ładne harmonie. Jest to bardzo muzyczne i bardzo bliskie mojej estetyce, czyli tego, co chcę w jakimś podobnym stopniu odzwierciedlać w swojej muzyce. Tam nie ma jakich specjalnych, muzycznych „odkryć Ameryki”, ale świetnie się tego słucha…
Bliska mi rzecz. I tak samo będzie za 10, czy 20 lat.
The Fugees – „The Score”, 1996
Miałem wykluczyć klasyków, ale grzechem byłoby nie wspomnieć o hip-hopie. Choć nie jestem mocno zakorzeniony w tym środowisku, natomiast jestem kojarzony z tym nurtem z racji featuringów, które robiłem. Był jednak taki rok w historii muzyki popularnej, w którym zespół The Fugees po prostu rządził. Pamiętam, że znałem każdy wers z tej płyty, każdą zwrotkę Lauryn, Wyclefa czy Prasa. Dopiero potem trafiłem na ich pierwszą płytę „Blunted On Reality”. Ale to właśnie ponadczasowa „The Score” jeździ ze mną do dziś w aucie i poprawia mi humor.
Morcheeba – „Who Can You Trust”, 1996
W tym samym czasie, kiedy jarałem się reggae i hip-hopem, bardzo popularny był trip hop. Do dziś artyści z tego kręgu są mi bliscy. Ale gdybym miał wskazać jedną, jedyną płytę, tym wzorcem byłaby pierwsza płyta Morcheeby. Muzyka z tego albumu łączy w sobie spokój, psychodelię, dobre brzmienia, groove, bitowość i brzmienia na świetnym poziomie. Bardzo mocno wszedłem w ten klimat, jestem fanem tej i drugiej ich płyty, czyli „Big Calm”. Uwielbiam te wspaniałe aranżacje i ciepły głos Skye. Mocno psychodeliczna, ciągnąca się niczym guma do życia, upalona rzecz. Polecam!
Tricky – „Blowback”, 2001
I znów rzecz z czasów, kiedy słuchałem mocno elektronicznych rzeczy – takich, jak Orbital, The Orb, Underworld, Leftfield… Oczywiście Morcheeba rządziła (śmiech). Natomiast miałem również okres absolutnego zachwytu nad albumem „Blowback” Tricky’ego – płytą ze wspaniałymi piosenkami, świetną stylistycznie, z fajnymi producenckimi patentami. Tricky to co prawda (zbyt) często geniusz upalony i trochę odleciany, ale akurat ta płyta jest wzorem gatunku. A już najbardziej lubię ten numer z Edem Kowalczykiem z kapeli Live…
Salmonella Dub – „Killervision”, 1999
Idąc chronologicznie – mniej więcej w tym samym czasie odkryłem też reggae z antypodów, a dokładniej kapelę Salmonella Dub z Nowej Zelandii. Ich płyta „Killervision” to rzecz, która odcisnęła na mnie i Piotrku Banachu mocne piętno w czasach Indios Bravos. Słuchaliśmy tej muzyki i rozmawialiśmy dużo o tym, że fajnie brzmią, analizowaliśmy wszystkie niuanse produkcyjne. Oczywiście nie próbowaliśmy ich kopiować, ale szukaliśmy w tych dźwiękach inspiracji do własnej muzyki. To właśnie nieoczywista „jamajszczyzna” w wykonaniu Salmonella Dub czy Fat Freddy’s Drop czy The Black Seeds jest chyba najbliższa mojej estetyki…
Joe Strummer & The Mescaleros – „Global A Go-Go”, 2001
To jest dla mnie artefakt. Krążek, który lubię mieć przy sobie, często słucham go w aucie. Lubię The Clash, ale uważam że to właśnie odsłona Strummera z The Mescaleros jest bliższa mojej wrażliwości. Pamiętam, że dostałem tę płytę od Banacha. Było już bardzo późno w nocy, niemal słaniałem się ze zmęczenia, a on mi polecił mi „Global A Go-Go” do snu. Walczyłem ze sobą, ale nie poddałem się! Ta fantastyczna muzyka nie pozwoliła mi zasnąć! A później często towarzyszyła mi zwłaszcza w podróżach. Lubię takie połączenie stylów – z odniesieniami do world music, afrykańskich brzmień, hip-hopu, samplingowej bitowości – to wszystko na mocno punkowym fundamencie.
Stromae – „Racine Carrée”, 2013
Tego belgijskiego artystę po raz pierwszy usłyszałem u znajomej podczas jakiegoś „YouTube Party”. Olałem jego muzykę, bo chyba nie miałem wówczas klimatu na takie granie. Pomyślałem, że to nie dla mnie. Jednak po jakimś czasie natknąłem się na teledysk „Tous Les Mêmes” i… rozwalił mi on system! Wszedłem w te klimaty mocno, zacząłem szperać, posłuchałem debiutanckiego krążka „Cheese”, ale to „dwójka” Stromae, czyli „Racine Carrée” jest – jak dla mnie – genialna. W całości. Chociaż stylistyka, do jakiej się odnosi się ten artysta, nie jest dla mnie oczywista. Warto wspomnieć, że Stromae zaczynał jako raper, ale jest człowiekiem wszechstronnie wykształconym muzycznie, klasycznie, a nawet baletowo. Zaczynał jako raper, grał techno-dance, a swojej muzyce połączył popowe melodie z brzmieniami rodem z dyskoteki i dodał do tego trochę latynoskiego swingu, groove’u. Warto zobaczyć również, jak na YouTube prowadzi coś na kształt lekcji, jak zrobić jego utwory. Moje dzieci uwielbiają muzykę Stromae – śpiewają jego utwory, kiedy puszczam je w aucie. Ja też nigdy nie podejrzewałbym się, że takie „wiertarkowe” brzemienia będą mi się podobały (śmiech).
T-Bone Burnett – „O Brother, Where Art Thou?” (soundtrack), 2000
Jestem zakochanym w muzyce tego amerykańskiego kompozytora. Poznałem go jako kompozytora muzyki filmowej, bardzo podobał mi się soundtrack do „Across The Universe”, ale znam go też z twórczości solowej, autorskiej. Ale chyba najbardziej uwielbiam ścieżkę dźwiękową z filmu „Bracie, gdzie jesteś?”, w którym zahaczamy o początki muzyki rozrywkowej z Ameryki, w tym piosenki bluesowe, country-folkowe, a nawet bluegrassowe. Uwielbiam jego charakterystyczny, z miejsca rozpoznawalny styl – on ma znakomitą świadomość dźwięku. Posłuchajcie koniecznie – polecam od serca!
Artur Szklarczyk