foto: archiwum prywatne
W 2007 roku przedstawili się świetną płytą „Terroromans”, a potem, jak już się rozpędzili, to było tych albumów jeszcze cztery. Potem była przerwa, aż wreszcie wiosną tego roku przypomnieli się reedycją debiutu „Xerroromans”. Ale nie tylko. – Po niezwykle udanym powrocie, ciepłym przyjęciu nowego singla i letniej trasie szlakiem najważniejszych festiwali przyszedł czas na to, co najważniejsze, czyli nowy album. Zamknęliśmy się w sali prób i mocno pracujemy. Z jednej strony nad nowościami, z drugiej nad zrzuceniem jakiegoś złudnego balastu odpowiedzialności i takiego obezwładniającego „co to będzie?” – mówi mi Michał Wiraszko – wokalista i lider grupy, który z chęcią przyjął zaproszenie do mojego cyklu. – Po dłuższym zastanowieniu i bolesnej selekcji udało mi się chyba wybrać dziesiątkę płyt, które najbardziej składają się lub składały na mój życiowy soundtrack. Alfabetycznie – dodaje Michał, zapraszając do lektury swojego – i moim skromnym zdaniem – bardzo intrygującego zestawienia.
Zatem… miłej, muzycznej lektury. I jak najwięcej wspólnych „trafień”!
Alphaville – „Forever Young”, 1984
Tytułową piosenkę oczywiście wszyscy znamy, podobnie jak „Big in Japan”. To jednak w całości bardzo dobry album. Oczywiście osadzony w swojej syntezatorowo-romantycznej epoce i stylistyce, którą nie wszyscy przełkną, ale proszę mi wskazać wersy równie dobre co: „Crystal bits of snowflakes all around my head and in the wind. I had no illusions that I’d ever find a glimpse of summer’s heatwaves in your eyes”. Albo „Neon on my naked skin, passing silhouettes of strange illuminated mannequins. Shall I stay here at the zoo or should I go and change my point of view for other ugly scenes”.
Jeśli uświadomimy sobie, że zespół pochodzi z niemieckiego Munster, a pisał to wokalista Hartwig Schierbaum aka Marian Gold – sprawa robi się literacko poważna. W każdym razie kasetę Alphaville zajechałem w walkmanie w drodze do i z liceum.
Bielizna – „Taniec lekkich goryli”, 1989
Zawsze uważałem, że Janiszewski jest bardzo niedocenionym autorem. Może nie operował taką wrażliwością, symboliką czy mocą przekazu jak Ciechowski, Janerka czy Nosowska, ale nikt tak jak on nie potrafił zamknąć fabularyzowanej i działającej na wyobraźnię historyjki – z bohaterami, akcją i tłem – w formie kilkuminutowej piosenki. Od pierwszych dźwięków charakterystycznej, tytułowej kołysanki dla dzieci z bloków lat 80., przez profetyczne z dzisiejszego punktu widzenia „Terrorystyczne bojówki”, aż po majstersztyk w „Prywatnym życiu kasjerki PKP” mam przy muzyce Bielizny… zespół odrętwienia z wrażenia. Oto Biblia zwyczajnego życia, aktualna i dziś.
Junior Boys – „So This is Goodbye”, 2006
Na ten album załapałem się trochę przypadkiem, przy okazji koncertu Junior Boys w dawnym, warszawskim CDQ na Burakowskiej. Kupiłem płytę i wyciągnąłem z odtwarzacza dobre kilkanaście miesięcy później. Uderzała wówczas intymność tej płyty. Wysmakowana podróż przez dźwięki, które uwodzą i hipnotyzują. Do tego szczytowa forma tekściarska Jeremy’ego Greenspana i w efekcie dostajemy przewodnik po samotności w wielkim mieście. Doskonała płyta na wygaszenie poranka po długiej nocy. Znów mógłbym popłynąć cytatami, ale lepiej odkryć to samemu.
The Doors – „Strange Days”, 1967
Doorsi to kolejna licealna miłość. Nagle „wzięło” mnie zupełnie na ich punkcie. Biografie, koncerty na kasetach VHS (!), pełna dyskografia z bootlegami, wznowieniami i koncertówkami, wycinki z gazet i w końcu fanowska pielgrzymka na cmentarz Père-Lachaise, na grób Jima Morrisona. Trudno mi wskazać jedną ich płytę i mądrze to uzasadnić. Może dlatego właśnie „Strange Days”, które najbardziej chyba dotyka prawdy. To płyta zespołu już jakoś ukształtowanego wcześniejszym debiutem, ale wciąż jeszcze bez nalotu rutyny i używkowych traum. Zresztą The Doors nagrali sześć albumów w ciągu krótkiej, sześcioletniej kariery, będąc w ciągłej trasie. Właśnie chyba tym zapracowali sobie na nieśmiertelność.
Guns n’ Roses – „Appetite For Destruction”, 1987
Pierwsza ogromna, muzyczna fascynacja wieku dziecięcego. Często zastanawiałem się dlaczego? Bo przecież słowa i wizerunek Gn’R były niezbyt przedszkolne. Może więc dlatego, że Gunsi naprawdę byli supergwiazdami obecnymi niemal wszędzie – od amerykańskich stadionów baseballowych po polskie przedruki z polskiego wydania magazynu „Bravo”? Może dlatego, że – bez wnikania w szczegóły – zespół miał bardzo kolorowy entourage? Myślę, że w dużej mierze przez zawartość „muzyki w muzyce”, która na tej płycie aż kipi. Jest niby ciężko i krzykliwie, ale w rzeczywistości melodyjnie i piosenkowo, zgrabnie i ujmująco. Jest tu też kilka majstersztyków lirycznych, nawet w formie surowych, wulgaryzujących obrazków.
A wreszcie t-shirt z okładką tej płyty, którego w końcu wyprosiłem u mamy. Pamiętam go jako prawdziwą klątwę. Najpierw szkolny osiłek kazał mi pod płotem wymienić imiona wszystkich muzyków ze składu lub… oddać koszulkę. Na szczęście znałem i zdałem (śmiech). Niestety nie doceniła tego pani wychowawczyni czwartej klasy i otrzymałem polecenie zmiany ubioru na bardziej „szkolny”.
Lech Janerka – „Historia podwodna”, 1986
Doskonały przykład płyty, która trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej sekundy. Kolejna skarbnica znaczeń i opowieści o świecie, który nie chce się z nami zaprzyjaźnić. Brzmienie szkliste, zimne, zza szyby – jakby żywcem z czasów, z których pochodzi. Od Lecha nauczyłem się więcej niż z połowy lektur szkolnych razem wziętych i… na tym poprzestanę.
Aha, no i ponoć ponadczasowość to znamię wielkości. A przesłanie zawarte w słowach piosenek Janerki jest wciąż niemiłosiernie aktualnie.
Morrissey – „You are the Quarry”, 2004
W 2004 roku zakładaliśmy Muchy, w pewnej mierze bazując na podjarce Smithsami (o nich więcej trochę niżej) i Morrisseyem, po którym nikt już chyba nie spodziewał się powrotu na scenę – i to w takim wymiarze. Ale po 7 latach milczenia wydał album, który można było usłyszeć wszędzie – w sklepach, taksówkach, centrach handlowych i na imprezach. Sprawa wyjątkowa – szczególnie w kontekście niszowości Morrisseya w naszej muzycznej świadomości. Nawet jeśli Mozz zaczął tu śpiewać więcej, niż kiedykolwiek wcześniej, o sprawach ważnych i światowych, to zrobił to po swojemu i piekielnie trafnie. To był piękny rok.
Republika – „Nowe sytuacje”, 1982
Strasznie bałem się Republiki jako dziecko! Na przykład, kiedy słyszałem fragmenty ich piosenek w radiu. To było prawdziwie niezrozumiałe, zmysłowe przeżycie. Już same słowa raziły sensem i wydźwiękiem, a muzyka intensywno-robotycznym tętnem. I było też trochę techno na gitarach. Potem ten związek z zespołem Ciechowskiego przerodził się w świadomą miłość, która trwa do dziś. Bez wątpienia jest to najważniejsza płyta debiutancka naszej popkultury. Celowo użyłem słowa popkultura, bo nie chcę rozpętać dyskusji o wyższości jednej muzyki nad drugą i indywidualnych zamiłowaniach. Tu jednak mieliśmy do czynienia ze zjawiskiem spójnym brzmieniowo, tekstowo, znaczeniowo i w końcu wizerunkowo. Album-gigant.
The Smiths – „Queen is Dead”, 1986
Podobnie jak w przypadku The Doors, na punkcie Smithsów oszalałem parę lat później, już na studiach. I podobnie nie potrafię wybrać jednego albumu. Dlatego proponuję ten najbardziej uznany artystycznie. O ile to coś znaczy…
Podobno piosenki są naprawdę ważne i trafiają „pod strzechy”, kiedy mówią o codziennym życiu i małych sprawach zwykłych ludzi. W tym Morrissey był zawsze mistrzem, reprezentując mitologię dnia codziennego, zanim te rolę przejął na dobre hip-hop. Oto intensywna i pełna pasji płyta, bardzo precyzyjna w swoim wydźwięku. Mimo, iż pewnie dla niektórych za miękka i popowa, to jednak bezkompromisowa i dotkliwa w pełnym tego słowa znaczeniu.
Twin Shadow – „Forget”, 2010
Kolejne parę miesięcy „na ripicie”. Przepiękne piosenki z czytelnymi inspiracjami i wzorcami, a jednak w pełni autorskie. Nieprzegadane kompozycje składające się w spójną historię. Romantyzm prosto ze szpiku kości. Melancholia do tańca, by zapomnieć i almanach dla jednostki w metropolii XXI wieku. Co ciekawe, kolejne płyty Georga Lewisa Juniora nie zrobiły na mnie nawet szczypty podobnego wrażenia.
PS. Tym sposobem zabrakło na liście choćby płyt Interpol i Strokes, dzięki którym odważyliśmy się poniekąd założyć zespół. Nie zmieściły się też albumy The Beatles i Radiohead, ale to już trochę z przekory, bo wiadomo…
Oprac. Artur Szklarczyk