foto: archiwum prywatne Leskiego
Podobno muzykę, którą tworzy, najlepiej określa nazwa „dream pop”. Ja, słuchając piosenek z jego debiutanckiej płyty „Splot”, miałem również skojarzenia z nowym folkiem, alt-country i americaną. Jedno jest pewne – ma świetny głos, wielki talent do melodii i ogromną wrażliwość. Paweł Leszoski, bo tak brzmi jego prawdziwe imię i nazwisko, właśnie wydał świetną płytę „Miłość. Strona B”. Posłuchajcie jej koniecznie! I oczywiście sprawdźcie „dychę” jego życia, czyli przygotowane specjalnie dla nas zestawienie albumów, które ukształtowały go jako zarówno jako człowieka i muzyka!
– Nie było mi łatwo wybrać 10 płyt wpisujących się w mój genetyczny kod. Dlatego postawiłem na albumy, które najczęściej kręcą się na moim gramofonie. Podzieliłem je na dwie grupy: klasyki z młodości oraz współczesne tytuły, które wywarły na mnie – w ostatnich latach – ogromy wpływ i zdecydowały o kolorze mojej własnej muzyki. Niezależnie od tego z jakiego okresu pochodzą, wciąż utwierdzają mnie w przekonaniu, że muzyka to coś, co musiało się w moim życiu wydarzyć…
R.E.M. – „Out Of Time”, 1991
Dobrze pamiętam moment, w którym po raz pierwszy usłyszałem piosenkę „Losing My Religion”. Było to jeszcze w szkole podstawowej. Głos Michaela Stipe’a i fraza mandoliny w intro kompletnie mnie zaczarowały. Nigdy wcześniej nie słyszałem czegoś podobnego. Pierwszy raz w życiu poczułem jakąś niesamowitą chęć ucieczki, buntu, potrzebę wolności. Pamiętam, że przez kilka miesięcy skakałem po różnych częstotliwościach w radiu, czekając żeby wreszcie ktoś ją zapowiedział i puścił. Kiedy już się dowiedziałem, kto jest jej autorem, natychmiast kupiłem kasetę, którą posiadam do dzisiaj.
R.E.M. – „Automatic for the People”, 1992
Skutkiem mojej fascynacji albumem „Out Of Time” był zakup kolejnej płyty, a właściwie również kasety R.E.M., która okazała się moim „albumem życia”. Chodzi oczywiście o płytę „Authomatic for the People”. W przypadku takich pozycji bardzo trudno cokolwiek wyrazić słowami, ponieważ każda próba opisania jej może się skończyć – cytując Franka Zappę – tańczeniem o architekturze. Napiszę dlatego tylko o nim jedno zdanie – to album kompletny.
Bon Iver – „For Emma, Forever Ago”, 2007/2008
Kiedy pierwszy raz usłyszałem „Skinny Love” i „Flume” pomyślałem sobie, że facet, który to śpiewa, musi mieć w głowie cały układ słoneczny. Choć pełno tutaj skojarzeń z muzyką songwriterską, nawiązującą do ikon Greenwich Village, wszechstronność głosu Justina Vernona oraz soulowe zaśpiewy wynoszą projekt Bon Iver w absolutnie nowatorską przestrzeń. Piosenki z „For Emma, Forever Ago” wykraczają daleko poza folkowe ramy kompozycyjne i mają w sobie ten rodzaj szczerości, która pozostaje z Tobą na zawsze.
Bon Iver – „Bon Iver”, 2011
Drugi album Vernona i spółki, zawierający w tytule nazwę zespołu, utwierdził mnie w przekonaniu, że mam do czynienia z wizjonerem, który nie da się tak łatwo zamknąć w żadnej szufladzie. A jednocześnie wciąż potrafi wydobyć esencję z każdego muzycznego gatunku, po który sięga. W efekcie dostajemy nieoczywiste piosenki, bez tradycyjnych struktur w stylu zwrotka-refren. Instrumentarium jest doskonale rozplanowane w przestrzeni, dzięki czemu masz wrażenie, że siedzisz w jednym pokoju z muzykami. Pedal steel guitar, saksofony i piękne harmonie wokalne sprawiają, że słuchając tego albumu czujesz na skórze dotyk natury. Mój absolutny top.
Angus & Julia Stone – „Down the way”, 2010
Jeśli są w życiu albumy, które zmieniają życie człowieka, to z pewnością w moim przypadku jest to druga płyta australijskiego duetu Angus & Julia Stone. Świetnie wyprodukowana i – jak dla mnie – bez słabych punktów. Kilka lat temu spędzałem wakacje podróżując po południowej Europie. Siedziałem we Francji na plaży, sączyłem wino i wtedy po raz pierwszy usłyszałem ich muzykę. Piękne, bezpretensjonalne piosenki. Słodkie melodie i trochę naiwne teksty, co właściwie poniekąd jest ich atutem. Zwłaszcza przy winku (śmiech)! Nie potrafię opisać uczucia, które mi wtedy towarzyszyło, ale pierwszy raz od czasu szkoły średniej pomyślałem, że moja droga musi spleść się z muzyką. I że wszystko dopiero przede mną. Po kilku latach pracy na etacie była to dość kuriozalna myśl, ale determinacji starczyło mi na kolejne trzy lata, przez które odkładałem forsę, i po których wreszcie rozstałem się z korporacją. Dlatego należy się szanownemu rodzeństwu słowo DZIĘKUJĘ!
Father John Misty – „I Love You, Honeybear”, 2015
Wybrałem album „I Love You, Honeybear” z uwagi na rodzaj szczególnej, kompleksowej miłości do ironii pana Josha Tillmana. Nieszablonowe harmonie, charyzmatyczny wokal i hippisowska aura sprawiają, że choć album „Ojca Jana Mglistego” nie obfituje w oczywiste przeboje, to wciąga mnogością niuansów i stopniowaniem napięcia. Fascynuje mnie również sposób, w jaki Misty buduje melodie, które zawsze skręcają w najmniej oczekiwaną stronę. Ojczulek potrafi (choć akurat nie na tym albumie) oczarować tez interpretacją nie swoich pieśni – jak w przypadku „Suburbs” z repertuaru Arcade Fire.
Myślę, że FJM-a należy traktować całościowo, nie tylko przez pryzmat jednego albumu. Stworzył własny świat, w którym roi się od psychodelii i trafnych obserwacji, i w którym ja osobiście bardzo dobrze się czuję…
Radiohead – „A Moon Shaped a Pool”, 2016
Fenomenalny album. Pod każdym względem. Kompozycyjnym, produkcyjnym, eksperymentalnym. Miałem przyjemność poznać „A Moon Shaped a Pool” na audiofilskim sprzęcie w specjalnym pokoju odsłuchowym i muszę przyznać, że – choć sam posiadam dość referencyjne warunki – miałem wrażenie, że słucham tego albumu po raz pierwszy. Ta ilość dźwiękowych planów doskonale rozmieszczonych w przestrzeni wręcz hipnotyzuje. Nie pokuszę się, jak w przypadku „Authomatic for the People”, o jakąś próbę opisu tego albumu, bo onieśmiela mnie jego kunszt. Wiem tylko, że niniejsza płyta bardzo mocno zmieniła moje myślenie o muzyce, a „Daydreaming”, „Full Stop” i „Identikit” długo nie spadną z moich prywatnych playlist.
Timber Timbre – „Sincerely, Future Pollution”, 2017
Formacja niezwykła. Taylor Kir, Simon Trottier, Mathieu Charbonneau i Mark Wheaton pochodzą z Kanady i tworzą trudną do sklasyfikowania muzykę, która czasem przywodzi na myśl obrazy z filmów Davida Lyncha. Album „Sincerely, Future Pollution” kupiłem na ich koncercie w warszawskiej Proximie, na którym niestety nie było zbyt wiele osób. Dystopijny obraz świata opisywany przez Kirka niepokojąco przywołał mi na myśl moje własne demony, które wpuszczałem wtedy między wersy swoich piosenek. Mroczny klimat i baryton Taylora wciągnęły mnie na dłużej i sprawiły, że jest to aktualnie jeden z moich ulubionych zespołów.
Beck – „Sea Change”, 2002
„Sea Change” jest dowodem na to, że Beck już dawno wywiesił środkowy palec w stronę wszelkich klasyfikacji. Przez długi czas kojarzyłem go, jak pewnie spora większość, z utworem „Loser”, który święcił triumfy na listach przebojów w latach 90. Mniej więcej trzy lata temu zorientowałem się, że żyłem w błogiej, ale niewybaczalnej nieświadomości! No bo jak można było przeoczyć „Sea Change”?! Szeroko zarejestrowane gitary akustyczne i eteryczne chórki, które rozpływają się w przestrzeni. Piękne kompozycje, wyważone aranże i wreszcie leniwy i niedopieszczony, bliski wokal Becka, wpisują się w moją, pewnie już niezmienną miłość do folkowych i akustycznych nut.
St. Vincent – „Masseduction”, 2017
Gdy myślę o St. Vincent i jej najnowszym albumie „Masseduction”, przychodzą mi na myśl takie słowa, jak: dzikość, piękno, charyzma i talent. I rzeczywiście trudno odmówić Annie Clark którejkolwiek z tych rzeczy. Jak ona gra na gitarze! I nie chodzi tutaj jedynie o jakieś skomplikowane figury, ale brzmienie, artykulację i puls. Do tego świetnie operuje wokalem, który nie traci na jakości podczas wykonywania gitarowych riffów. Pani Clark umiejętnie korzysta z różnych gatunków muzycznych i z powodzeniem tworzy z nich swój własny niepowtarzalny styl. Potrafi uwodzić nie tylko nastrojowymi dźwiękami, jak w „New York”, ale również szaleństwem i psychodelią w „Pills” czy „Sugarboy”. No i posiada wszelkie atrybuty wizualne…
Artur Szklarczyk