foto: Jacek Poremba
Ale ten czas szybko leci. Zadebiutowała na naszej muzycznej scenie aż 23 lata temu! A całkiem niedawno, bo 17 listopada ukazał się jej najnowszy, znakomity materiał „Miód i dym”. To szósty solowy krążek w karierze wokalistki, która nagrała przecież ponad drugie tyle albumów – zarówno z grupą Varius Manx, jak i w duecie z Johnem Porterem. Specjalnie dla nas Anita przygotowała – szykując się do koncertów z nowym materiałem – swój zestaw najważniejszych krążków. Sprawdźcie to!
Joni Mitchell – „Blue”, 1971
Jeden z najważniejszych albumów w historii muzyki folkowej. To „płyta-biblia”, będąca źródłem inspiracji dla wielu singer-songwriterów z całego świata! Dla mnie, jedna z najważniejszych w życiu. Kwintesencja ducha swoich czasów i ocalony klejnot hippisowskiej kontrkultury. Kocham!
Leonard Cohen – „Greatest Hits”, 1975
Zazwyczaj nie znoszę składanek tego typu, bo z reguły są one krzywdzące dla artysty. Najpopularniejsze piosenki często nie są tymi najlepszymi w dorobku, a rozbieżność stylistyczna poszczególnych utworów – pochodzących z różnych okresów artystycznej działalności – powoduje pewien dysonans w odbiorze. Jednak Cohen jest dla mnie najbardziej wpływowym śpiewającym poetą i nie mogłabym wskazać tylko jednego albumu, spośród moich ulubionych płyt jego autorstwa. Dlatego, w drodze wyjątku, wybieram „The best of…” – rekomendując ją tym wszystkim, którzy potrzebują wprowadzenia w jego twórczość.
Nick Cave & The Bad Seeds – „The Boatman’s Call”, 1997
Uwielbiam Nicka Cave’a i jego zespół w każdym wydaniu. Widziałam ich na żywo pięciokrotnie – za każdym razem przy okazji promocji innego wydawnictwa, za każdym razem w innym kraju, na innej scenie, o innej porze roku… i zawsze było to mocne, niepowtarzalne przeżycie. Do tej płyty mam jednak największy sentyment i to do niej najczęściej wracam. To jest po prostu klasyk – pozycja obowiązkowa – wśród albumów wzorcowych jeśli chodzi o harmonię między muzyką, słowem, produkcją, brzmieniem i wykonaniem.
Bonnie „Prince” Billy – „The Letting Go”, 2006
Will Oldham (bo tak właściwie się nazywa) jest niezwykle płodnym artystą i niespokojnym duchem, który nieustannie poszukuje nowych środków ekspresji. Porusza się z odwagą i swobodą po gatunku muzycznym zwanym Americana, często eksperymentując i nawiązując współpracę z innymi twórcami. Efektem tych poszukiwań są płyty bardzo różne, nie wszystkie przypadające mi do gustu w równym stopniu. Ale ten album jest wyjątkowy, niezwykle udany muzycznie i tekstowo, ze smacznymi (ale nie przesłodzonymi) aranżacjami smyków i cudownymi chórkami w wykonaniu Dawn McCarthy. Płyta została nagrana na Islandii i w jakiś sposób czuć w niej te otwarte, chłodne, bezkresne przestrzenie…
Ben Howard – „Every Kingdom”, 2011
Mój zdecydowany „Numer 1” jeśli chodzi o chłopców z gitarą. Młodziutki singer- songwriter z Anglii, który ma w swoim dorobku dopiero dwie płyty – obie doskonałe. Jednak to jego pierwszy album polecam na początek. Jest na nim niezwykle żywa, młodzieńcza energia i dużo przepięknych, akustycznych gitar granych finger stylem. Ale też sporo ognia i zespołowej pasji, generowanej przez towarzyszących mu instrumentalistów. Widziałam Bena na żywo w Londynie i – uwierzcie mi – nigdy nie poczułam takiej siły, takiej elektryzującej wymiany energii miedzy sceną a publicznością. Cudowny, prawdziwy artysta, którego nie zamierzam spuszczać z oka (a właściwie z ucha)!
Ray LaMontagne – „Till The Sun Turns Back”, 2006
Jeśli miałabym wskazać jedno nazwisko, jednego człowieka, z którym marzy mi się duet, byłby to Ray. Moja miłość do niego zaczęła się od tej płyty i od lat jedynie się pogłębia. W jego muzyce jest wszystko, co kocham najbardziej – prawda przekazu, cudowne teksty i melodie, oldschoolowe brzmienia przywodzące na myśl hippisowskie czasy, elementy folku, alternatywnego country i bluesa – wszystko jednak podane w sposób nieoczywisty. I ten głos… Jakby śpiewał z serca, nie z gardła…
Tina Dico – „Whispers”, 2014
Jak dla mnie to kolejna płyta-klasyk. Ma doskonałe brzmienie, kompozycje, teksty – wszystko! Nie muszę poznać Tiny osobiście, by wiedzieć, że znam ją od zawsze. Tak się czasem dzieje – trafiasz na album i czujesz z nim taką więź, jakby był o tobie. Dzielę się nim niechętnie. Bo to jedna z tych płyt, którą chciałoby się zatrzymać tylko dla siebie. Dziewczyna jest z Danii, bez dwóch zdań kocha te same klimaty co ja. I pewnie inspirują ją ci sami twórcy – Leonard Cohen, Bob Dylan czy Joni Mitchell.
Lhasa – „Lhasa”, 2009
Jest to trzecia i zarazem ostatnia płyta w dorobku – niezwykłej dla mnie osoby – artystki przedwcześnie zmarłej, która w wieku 38 lat przegrała walkę z rakiem. Kiedy dowiedziałam się o jej nagłej śmierci, miałam już kupiony bilet na koncert promujący ten materiał. Poczułam, że straciłam kogoś ważnego… To artystka trudna do zaszufladkowania. Łącząca w swojej muzyce wpływy z różnych gatunków i kultur, pisząca i śpiewająca w trzech językach – po angielsku, hiszpańsku i francusku. Jej ostatni album jest gratką dla audiofilów – czymś, co powinno się mieć na winylu i słuchać na najlepszym sprzęcie. Nagrana w stu procentach analogowo, na taśmę, cudowna podróż w głąb niezwykłej duszy, otulona smacznymi dźwiękami… Nigdzie indziej nie słyszałam tak cudnie koegzystujących ze sobą instrumentów – takich jak na przykład pedal steel guitar i harfa. Bo komuż by przyszło do głowy je ze sobą łączyć? A ona się odważyła…
case/lang/veirs – „case/lang/veirs”, 2016
Magiczna płyta, za której stworzenie odpowiedzialne są trzy panie z Ameryki – Neko Case, k.d. lang i Laura Veirs. Ta trzecia od lat jest dla mnie jedną z najważniejszych inspiracji z gatunku indie folk. A jej maż, Tucker Martine, z którym nagrywa wszystkie płyty, pozostaje dla mnie mistrzem produkcji i realizacji dźwięku. Można by się spierać, która pani błyszczy na tym albumie najbardziej – każdy pewnie postawiłby na inną. Mnie jednak przyjemnie ugodziły w serce piosenki autorstwa Neko Case – „Supermoon”, „Behind The Armory” czy „Down I-5” – wyciskają łzy nawet po kolejnym, i jeszcze kolejnym przesłuchaniu…
The National – „Boxer”, 2007
Nie wiem, czy jest jeszcze taki drugi zespół, w którym słychać indywidualność każdego z jego członków w tak wyrazisty sposób (no, może poza Bad Seeds albo Radiohead)? Mam wrażenie, że wszyscy tu grają tak charakternie, że gdyby jeden zniknął, to wszystko by się wywaliło – jak stół z podciętą nogą. Mają za sobą wiele lat współpracy i całe mnóstwo nagranej muzyki. Ale to właśnie ten album w ich dorobku, pozostaje moim ulubionym. Chyba jednak najbardziej podkochuję się w wokaliście, autorze tekstów jednocześnie, który swoim głębokim, bezceremonialnym barytonem opowiada o rzeczach trudnych, niepokojących, fascynujących… Uwielbiam jego ekspresję z cyklu „wolałbym, żeby mnie tu nie było” (tak też się zachowuje na scenie!) oraz pokrętny sposób myślenia… Teksty – rewelacja! Dla mnie Matt Berninger to jeden z najzdolniejszych śpiewających poetów.
Artur Szklarczyk