10 najważniejszych płyt, a nawet 11: Kuba Kawalec (Happysad)

Artysta opowiedział nam o płytach, które ukształtowały jego gust.

2018.09.07

opublikował:


10 najważniejszych płyt, a nawet 11: Kuba Kawalec (Happysad)

foto: archiwum Kuby Kawalca

Jego głosu nie da się pomylić z żadnym innym. W dodatku jest jednym z najlepszych tekściarzy na naszej muzycznej scenie. Jakub „Quka” Kawalec, bo o nim mowa, już od 17 lat stoi na czele grupy Happysad, na której muzyczny dorobek składa się 7 dużych płyt i kilkaset koncertów. Ja szczególnie lubię ich ostatnie wydawnictwa, a już najbardziej singlowy przebój z najnowszego krążka „Ciało obce”, czyli „Nadzy na mróz”. A wreszcie… proponując Kubie zabawę w najlepszą „dychę” byłem pewien, że to będzie świetny zestaw. Ale że aż tak?! Zresztą… sprawdźcie sami!

Oddajemy głos Kubie…

– Złapałeś mnie w okresie totalnego zamieszania. W warunkach absolutnej dekoncentracji. A tu jeszcze przez jedyne dwa dni miałem wybrać 10 najważniejszych dla mnie albumów! Zadanie nie tyle niemożliwe, co najzwyczajniej w świecie trudne do tego stopnia, że pewnie za dwa dni będę miał ochotę zadzwonić i wszystkiemu zaprzeczyć podając inną „dyszkę”. Wybrałem najszczerzej i najrzetelniej jak mogłem, bez specjalnego napięcia na autokreację.

Z bólem zdecydowałem się ominąć rzeczy polskie, bo tu miałem największe zgryzy, a nie chciałem nikogo faworyzować kosztem innych – równie ważnych. Powiem tylko, że polskiej muzyki słucham nałogowo, głównie dla tekstów, bo je rozumiem, bo czuję, bo łapię przelot na linii autor-całeświatazło. Nieważne czy gitarowo czy komputerowo, ważne są słowa. Z tych do których mam sentyment uzbierałoby się kilka dyszek. Tak więc po „nacjonalistycznej” kastracji sprawy mają się tak…

Nirvana – „Nevermind”, 1991

Od urodzenia dzieliłem pokój ze starszym bratem, który namiętnie słuchał metalu. Ironsi, Motorhedy, Metaliki i inne Megadefy kompletnie mnie nie interesowały. Nie kumałem, nie czułem, ale akceptowałem, jakby zupełnie nieświadomy, że istnieje coś poza tym co leci w magnetofonie…

Po usłyszeniu „Smells Like Teen Spirit” w MTV, w mojej głowie doszło do swego rodzaju eksplozji. Zmieniło się wszystko. Myślę sobie teraz, że duży wpływ na przebieg zdarzeń mógł mieć też teledysk. W każdym razie poraziło mnie, wstrząsnęło, walnęło o ziemię, a jak się podniosłem, to już nic nie było takie samo. Miałem 15 lat, chciałem grać na gitarze, drzeć się wniebogłosy i wylać naraz wszystkie żale. To pierwsza płyta, którą znałem na pamięć. Wsiąkła mi w krwiobieg. Pamiętam kwiecień ‘94. Graliśmy w koszykówkę pod domem, kiedy ktoś powiedział, że Cobain nie żyje. Wracałem do domu i nie mogłem się powstrzymać od płaczu.

Rage Against The Machine – „Rage Against The Machine”, 1992

Jedynka „rejczów” wlazła we mnie z podobną siłą co Nirvana, tyle, że jakiś rok później. Ten gniew, ta wściekłość, ta cholerna energia. Wszystko co było na tej płycie nie pozwalało mi usiedzieć. Coś niesamowitego. Coś tam już umiałem zagrać na gitarze, więc nawet udawało mi się ze słuchu odegrać niektóre partie Morello, co budziło oczywisty szacunek na dzielnicy. Znałem też teksty na pamięć. W ’94 po raz pierwszy z kolegami wystąpiłem na scenie jako zespół muzyczny i zagraliśmy wtedy 9 piosenek z tej płyty. Niezły debiut, dobrze, że nie było wtedy internetu 🙂

Ta płyta do dzisiaj brzmi dla mnie genialnie. Jeździ ze mną w aucie i nieraz mi pomaga. Zwłaszcza, kiedy bardzo się spieszę…

Weezer – „Weezer”, 1994

Właściwie to mógłbym dodać też i drugi album „Pinkerton”, bo słuchałem ich na zmianę prawie przez całe liceum. Doszło nawet do tego, że przestałem je odróżniać. Niby proste, gitarowe granie, niby „koledżowo” i niemęsko, niby z przymrużeniem oka, ale jakie melodie, jakie aranżacje, jaki polot i bezpretensjonalność! Kochaliśmy ich z kolegą Łukaszem do tego stopnia, że później, już na studiach, założyliśmy im oficjalną polską stronę w internecie. Serio.

Chumbawamba – „Anarchy”, 1994

Dalej jestem w liceum, dalej lubię popowe melodie. Dalej lubię, jak ktoś pokazuje środkowy palec. No i takie anarchopankowopopowe granie bardzo we mnie trafiało. Pamiętam wycieczki szkolne, kiedy tylna część autobusu ryczała na całe gardło: „Homofobia the worst desease, you can’t love who you want to love in times like these”. No pięknie było. Albo to: „Enough is enough is enough, give the fascist man a gunshot”. Płyt Chumbawamba spłodziła ponad tuzin, przekaz na wszystkich podobny, ale „Anarchy” była dla mnie najbardziej hiciarska.

Sunny Day Real Estate – „Diary”, 1994

Końcówka liceum, 1996 lub 1997 rok. Pamiętam, że po raz pierwszy doznawałem takich emocji, jak wzruszenie przy słuchaniu muzyki. Tylko nie wiem, co bardziej mnie tak rozpruwało, czy melodie – smutne i piękne, czy głos Enigka, niby chłopięcy, ale rozdzierający i tak boleśnie szczery. Na tej płycie było wszystko czego na tamten czas (a może i na ten teraz też?) w muzyce potrzebowałem. Cudowne melodie, gitarowy hałas, narwany perkusista i porozbijany emocjonalnie wokalista, z konfliktem wewnętrznym – jak stąd na księżyc. Biło z tej płyty takim smutkiem i niedopasowaniem, ale też krwią i gniewem, że kochałem to bezgranicznie. Dalej kocham.

Eels – „Beautiful Freak”, 1996

Przełom liceum i studiów. Coraz bardziej przylepiała się do mnie muzyka spokojniejsza, refleksyjna, ale nadal melodyjna i piosenkowa. Eelsi byli dla mnie kwintesencją oszczędności i spokoju, chociaż gdzieś tam w tle wyczuwalny był nerw. Lo-Fi, subtelność w każdej nucie i charakterystyczne marudzenie Everetta wzięło mnie na tyle, że kiedy myślę o pierwszym roku studiów, to od razu widzę okładkę „Beautiful Freak”. Nawet czasem, jak idę krakowskimi uliczkami, to zdaje mi się, że to jest dobry soundtrack pod to miasto.

Wydaje mi się też, że miałem pecha do tej płyty, non stop ją gubiłem. Kupowałem znów i znów gdzieś wsiąkała. I tak przez kilka lat. Nie wiem nawet, czy mam dzisiaj jakiś egzemplarz…

Cake – „Fashion Nugget”, 1996

To ten sam okres co Eelsi. Gdzieś w telewizji zobaczyłem teledysk do „I Will Survive” – coveru znanej piosenki Glorii Gaynor. Duży chłop w stroju policjanta (czy jakiegoś stróża prawa), jeździ po mieście śmiesznie malutkim autem, wlepia mandaty i śpiewa ten tekst, który dopiero w tym anturażu dotarł do mnie z siłą stu kopniaków w zadek. Ale całość aranżu była w jakiś dziwny sposób urzekająca – począwszy od genialnego basu, przez dziwne brzmienie gitary, archaiczne bębny, na zwariowanej solówce trąbki kończąc. Wszystko tu było pokręcone, ale tworzyło absolutnie oryginalną i spójną całość. Okazało się, że cała płyta jest genialna. Piosenkowa, hiciarska, ale dalej alternatywna do bólu. Bezkompromisowa, ale też zupełnie bezpretensjonalna. Genialne teksty, wokal, brzmienie, aranżacje, wszystko. A „Friend is a Four Letter Word” jest jednym z moich hymnów okresu studiów.

Radiohead – „OK Computer”, 1997

Studiów ciąg dalszy. Na Radiohead zawsze patrzyłem jak na jakiś cud świata. Jakąś przedziwną, skomplikowaną konstrukcję szalonego wizjonera, która robi wrażenie – mimo, że kompletnie nie wiesz, o co chodziło autorowi. No ale przy OK Computer dostałem jakby bilet na przejażdżkę tą dziwną maszyną. I już nie chciałem z niej wysiadać. Mimo, że nie wszystko rozumiałem, to wrażenia jakich dostarczało obcowanie z tą płytą były niesamowite. Do tej pory, jak słucham „Paranoid Android”, to nie wiem, jak można tyle muzyki zawrzeć w jednej piosence. „No Suprises” i „Karma Police” to kolejne hymny moich studiów. Trudno powiedzieć coś oryginalnego o Radiohead, ale może kogoś zainteresuje fakt, że „OK Computer” powstało też w wersji reggae i to absolutnie genialnej wersji. Polecam Easy Star All Stars – „Radiodread”. Przysięgam z głową na torach, że warto!

The Strokes – „Is This It”, 2001

Mam wrażenie, że o również o The Strokes powiedziano wszystko. Pamiętam tylko, że słuchając tego albumu i patrząc na teledyski odczuwałem pełną paletę emocji. Cieszyłem się jak dziecko, bo jakie to świeże, jakie chwytliwe, jakie proste i jakie oryginalne. Ale też zazdrościłem – bo rówieśnicy, bo tacy zdolni, tacy pomysłowi, bo tacy piękni. Chciało mi się tańczyć, śpiewać, kochać, tworzyć. Niesamowicie inspirujący moment. To była i dalej jest niesamowita dawka energii.

Bright Eyes – „I’m Wide Awake, it’s Morning” oraz „Digital Ash in a Digital Urn”, 2005

Zaczęło się od piosenki „This is the First Day of my Life” i jej wzruszającego klipu. Był 2006 rok. Momentalnie mnie chwyciło. I ten tekst! Zawsze lubiłem takie songwriterskie, dylanowskie, alt-country’owe granie, ale nie spodziewałem się, że kiedy usłyszę więcej, przepadnę kompletnie. Piękne melodie, subtelne może nieco przewidywalne brzmienie, no i teksty. Bardzo liryczne, osobiste, ale też antysystemowe. Okazało się, że liderem zespołu jest niejaki Conor Oberst, że ma na koncie już kilka płyt, że założył zespół jak miał 15 lat, a za oceanem, mówią mu już „młody Dylan”. Imponujące. Dawno nie siedziałem ze słownikiem w ręce, tłumacząc teksty z angielskiego. Wsiąkłem na dobre. Podaję obie płyty, nie tylko dlatego, że obie kocham bezgranicznie, a dlatego, że obie są skrajnie od siebie różne (pierwsza country’owa, klasyczna, druga przesiąknięta elektroniką) i co najbardziej imponujące wydane w tym samym roku – przez 25-letniego Conora. Czapka z głowy.

Oprac. Artur Szklarczyk

Polecane

Share This