foto: P. Tarasewicz
Taco Hemingway idealnie wpasował się w przedwyborczy czas pełnym mocnych wersów utworem. My dokumentujemy jego ponad 5-letni rozwój, wybierając 10 niezapomnianych kawałków.
„(przerywnik)” (2014)
Tu jest wszystko to, za co da się lubić „Trójkąt Warszawski” – powieściowo-filmowa narracja, tyle nazw ulic i lokali, że można sobie narysować mapę modnych wówczas miejsc stolicy, unoszący się w powietrzu alkohol i niedzisiejsza językowa błyskotliwość słyszana już po samym: „Tak to on. Tak to on. Tak, tak, to on. Ten warszawski Łotr / Twój lowelas, rusza się jak gruba ryba / Z bratobójczo zagryzionym śledziem, w gardle wóda pływa”. Jazzowy podkład nie tylko raperowi nie przeszkadza (a nie da się tego niestety powiedzieć o większości bitów z tej płyty), ale wręcz dodaje stylu. To nie jest przynależne jedynie agencjom reklamowym, strzeżonym osiedlom i delikatesom, co często i nie bez przyczyn Taco zarzucano. To jest współczesne bikiniarstwo. Miasto pachnie może szlugami i kalafiorami, ale ma coś komedowego, tyrmandowego, cybulskiego, nawet jeśli zamiast basenów Legii jest tylko graffiti Legii, a zamiast „lornety i meduzy” (czyli wódki i galarety)- wino i kebab.
„6 zer” (2015)
W „Antologii Polskiego Rapu” ten właśnie utwór wybrano, by razem z „Lepiej nie pytać” Bonsoulu i „Texasem” Mielzkiego reprezentował rok 2015. Chwalone były ucho dialogów, pomysłowość metafor i ironia, zwłaszcza autoironię. Słusznie, przecież „Jak początek miesiąca to Grolsche, koniec miesiąca to Łomże / Mama pyta czy chcę jakiś przelew. Mówię: – Bardzo proszę” to kwintesencja życia millenialsów pod śmieciowymi kroplówkami, a tytuł „Umowa o dzieło” zobowiązuje. Taco szedł na szczyty, nadal trzymając się szlaku usianego szkłem z rozbitych iphone’ów, ale pewniejszym krokiem i ze sporo już lepszą muzyką. Cytaty z kawałka – na przykład ten przyrównujący puchnące guzy do orogenezy – żyły swoim życiem, zaś jego remix nagrał szczeciński król rapowej ekstrawagancji Wini.
„Żyrandol” (2016)
Na „Trójkącie warszawskim” Taco Hemingway nawijałby tak, jakby stał za kamerą. Tu sprawia wrażenie gościa z pędzlem, postimpresjonisty w typie Toulouse-Lautreca malującego scenkę rodzajową, pełną frapujących dekoracji i osobliwych postaci. Ile tu jest bodźców… Ryk drzew, krzyk mew, światło księżyca wbija sztylet w żyrandol, a chmury płaczą… Powstaje z tego rapowy „Grand Budapest Hotel”, no, niech będzie, że ze szczyptą Zatoki Sztuki. Wsparty magicznym zupełnie wokalem Kachy Kowalczyk „Żyrandol” jest znakomitym wstępem do czegoś epickiego, który nie znajduje rozwinięcia na swoją miarę. Pokazuje jak dobrą płytą mógłby być „Marmur”, pierwszy w dyskografii longplay, gdyby się artyście zwyczajem rapowych albumów konceptualnych nie rozlazł, gdyby zmyślniej łączyć te wszystkie kropki i prowadzić do ciekawszej konkluzji.
„BXL” (2016)
Nie ma już dyszącej metropolii i odrealnionego hotelu, cierpkie obserwacje i efektowne popisówki zeszły na dalszy plan. Taco nie chce już sześciu zer. Niepokoi się kondycją świata, tęskni za domem i wyraża egzystencjalne lęki. Słucha Kabaretu Starszych Panów, ale nie czerpie z nich optymizmu jak Łona. Raczy się Republiką, nie poetyzuje jednak tekstów jak Eldo. Wchodzi w swój okres błękitny, mówi wprost, z siebie, w relacji emocjonalnej z szatkowanym i melancholijnym podkładem, wydając się bardziej ludzki niż kiedykolwiek. „Chciałbym mieć naiwną wiarę jak Wenger/ I pokładać swą nadzieję w byle Dannym Welbecku / Kiedyś po Brukseli jeździłem metrem / Aż rozległy się te strzały w Maelbeeku” – to wersy bez faulu, dośrodkowujące. „BXL” stanowi najlepszy moment „Wosku”. A „Nie chcę być nowym 2paciem, chcę być Nosowską” wybrzmiewa jak sensowna deklaracja.
„Wszystko na niby” (2018)
Najmocniejszy punkt „Cafe belga”. Trochę otrzeźwiający liść wypłacony na twarz wszystkim tym słuchaczom, którzy zanadto uwierzyli w rzeczywistość wytworzoną na ich potrzeby przez raperów, również samego Taco. Trochę mowa obronna, odbicie zarzutów wysuniętych po skoku na kasę wykonanym w ramach stworzonego z Quebo, satysfakcjonującego wyłącznie komercyjnie projektu Taconafide. Ale też świadectwo rozwoju dokonanego po zbyt szybko wydanym, niedopieczonym „Szprycerze”. „Uczniak niewprawnie podpatrujący zabiegi amerykańskich raperów głównego nurtu, teraz raper swobodnie wtrącający przyspieszenia, jeszcze kulejący w refrenach, ale już nie w śpiewnych zwrotkach” – podsumowywałem na gorąco po premierze. Teraz widzę gościa odzierającego branżę hip-hopową z pozłotka, zaglądającego za kulisy sukcesu, dającego poczuć odpowiedzialność, którą bierze na plecy każdy raper, gdy zawiera ze słuchaczem umowę – taką bardziej o duszę niż o dzieło. Nie dość, że ludzkie i uczciwe, to nadal nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek inny zrymował tu „brwi Fridy” i „kickflipy”.
„Czarna kawa czeka” (2018)
Tu nie ma większej filozofii, na dołączonej do „Cafe Belga” epce „Flagey” kryje się numer zjadający większość właściwej płyty. Taco brzmi na zdeterminowanego, ma dobrze naostrzone pióro, jedzie bez refrenu, z mocnym basem, na bicie tego Borucciego, z którym jest od początku kariery. Jak bym chciał pluć pod nogi, to bym nie podchodził, bo prosto dostać w ucho wersem. „Oczernić chcą me kroki, chowaj tę pastę do butów / Atrament jak czerniak, na papierze mam masę przerzutów” albo „WWA, portrety jak obrazy Canaletta / A ty ciągle piszesz sobie mity, nie udawaj Greka” to ta szkoła spontanicznych, erudycyjnych punchlines na których wychowali się tacy jak Mata.
„Chłopaki nie płaczą” (2018)
Fakt, że to występ Taco u Bedoesa, pierwszego krzykacza SB Maffiji, nie ma tu żadnego znaczenia. Utwór zaczyna się w momencie, gdy gość dobywa synthwave’owego podkładu i kładzie zwrotkę, która amerykańskim raperom w latach 80. i 90. mogłaby się nie mieścić w głowie, a sporej części naszych nie mieści się pewno do dziś. Otóż, gdy mistrzowie mikrofonu lubię postrzegać się w kategorii alfasamców, drapieżników w miejskiej dżungli, Taco namawia ich do okazywania swoich emocji. „Chłopaki niech płaczą, chłopaki niech płaczą / Chłopaki niech wiedzą, że wolno im czuć / Jebać kulturę maczo, chłopaki niech uczą się używać słów / A nie łapać za gardło, dotrzymywać danego słowa po grób” – rymuje. I w sumie ta kwestia wydaje się jednym z motywów przewodnich twórczości Bediego, jednak nigdy nie umiał jej ująć tak celnie i tak wprost. Pewno nie ogląda filmów Pedro Almodovara (swoją drogą zdeklarowanego geja), którym Taco się tu podpiera.
„Kabriolety” (2019)
Jakby ktoś raczył podważać hiphopowość Taco Hemingwaya, powinien sobie puścić ten numer zamykający album „Pocztówka z WWA, Lato’19”. Podczas gdy wielu ulubieńców słuchaczy ledwo jest w stanie wydusić z siebie dwie zwrotki, raper trzymając się podwójnego rymu kładzie ich pięć, i jest to sama treść, żadnego wypełniacza. Zdąży się ukłonić świętej pamięci Lehowi, spleść Mobb Deep i Gucci Mane’a, podkreślić swój status, pochwalić się ziomkami i napiętnować brak tolerancji. Ostatnio ekipa rapnews.pl dała je do oceny w ciemno VNM-owi. „Ale mi przygotowaliście techniczną ucztę” – przyznał. „To są sztosy, nie wiem kto to nawija, ale piąteczka” – dorzucił. Pięć to maksymalna ocena. Miejmy nadzieję, że V sięgnął po cały utwór, bo wstyd nie znać.
„Haute Couture” (2020)
O tym, że niełatwo wpasować się w dziwny lot Tuzzy, która gdzieś spod warszawskiej Huty wybudowała sobie surrealny most na półwysep apeniński, najdobitniej przekonał się Ten Typ Mes, który chciał wspólnie puszczać kaczki, a puścił numer w niepamięć. „Haute Couture” jest muzycznie z puchu, lukru i szkła,to nastrojowa, koronkowa, autotune’owa robota. Na ten pokaz mody gospodarze przychodzą w dresach, zaś Taco wchodzi na paluszkach i od razu rozsiewa splendor. To jest subtelność o którą najpierw wyklepującego wersy, a potem niezręcznie brnącego przez zapożyczenia twórcy nikt by nie podejrzewał. Tymczasem rzeczywiście „leci blisko słońca, nawet gdy kapią krople z piór” (trzeba usłyszeć jak ten wers jest zmieszczony). Miła niespodzianka i dowód rosnącej warsztatowej sprawności.
„Polskie tango” (2020)
Gdy nieustanne powarkiwania ze strony zwolenników dwóch prezydenckich opcji powoli milkną w ciszy przedwyborczej, przesłanie „przestałem wierzyć w Polskę dawno” rozlega się jak strzał z armaty. Raport z ziemi zdobytej „propagandą strachu”, napędzanej węglem i zdrowaśkami jakby XXI wiek nigdy tu nie nastąpił, to pełen konkret z gardła i wątroby wkurzonego obywatela. Nikt tak nie piętnował pstrokacizny i otaczającej bylejakości od czasu wspólnego numeru L.U.C. z Sokołem. Nikt nie zastanawiał się skąd ta purpura siniaków u kobiet, z taką ironią nie mówił o modzie na gender. Zmieniają się tu flow, zmienia się niszczący bit, ale celniej i agresywniej chyba jeszcze nie było. Gdyby Taco był Kanye, to na podkładach Lanka mógłby nagrać swojego wkurwionego „Yeezusa”. Czy to potrzebne? Niech odpowie komentarz pod spodem, który ma już 1,4 tysiąca lajków: „Kurde, jako osoba, która nie jest heteroseksualna i żyje w Polsce i to w małej miejscowości na ścianie wschodniej, to trochę podniosło mnie na duchu”.
Marcin Flint