FELIETONY

Warszawa należała do Maty – Marcin Flint relacjonuje koncert młodego Matczaka

Banan? Prokowator? Synek tatusia? Pupilek elit? Udawany raper? Dajcie spokój. Gość, który zapewnił na bemowskim lotnisku masowe odloty. Tam trzeba było być.

Wielokondygnacyjna scena, którą dobrze widać już z ulicy Powstańców Śląskich. 42 tysięcy ludzi na płycie i trybunach okalających. Ten rozmach od początku robił wrażenie. Tu nie wchodziło się jak na koncert jednego artysty, to było jak Opener, i to taki, gdzie pogoda i line-up dopisały.

Gwiazda wieczoru dała na siebie poczekać. Można było to robić, słuchając np. Dr Dre i Eminema (mordo, spodziewałbym się raczej Blueface’a). Na płycie było gorąco, za to na trybunach wietrznie i cholernie zimno. Grupki podskakiwały, żłopano piwo i Jagera z plastiku, czasem ktoś zaintonował „Jebać PiS”. Kiedy dwie minuty przed godziną 20 rozległ się baby scratch, przyjęto go z euforią. I zaczęło się – od telebimów mówiących, kiedy klaskać, głośnego „Siemano Warszawaaa” i jeszcze głośniejszego „kurwaaaa”.

Mata ruszył z kolejnością znaną z płyty, po intro i browarze z limonką pod kołdrą przyszedł czas na „Blok”. Wielopoziomowa konstrukcja sceny od początku miała swoje uzasadnienie, bo ubrany w niebieską bluzę z kapturem i baggy jeans raper zaczął na piętrze, jak gdyby był z ekipą na domówce. No, tylko że na domówce nie ma syren i słupów dymu. „Skute bobo” było grane już na parterze, machano flagami Jamajki tak, jakby nimi coś sygnalizowano. I kiedy już się wydawało, że będzie jechane równo z płytą, wśród świateł ekranów i zapalniczek zagrane zostały „Schodki”, prawdziwy YOLO-hymn. Melanż przeniósł się nad wodę – Gombao grało na siedząco, udało się popłynąć pontonem po morzu ludzkich głów.

Główna scena była Warszawą, tymczasem na drugiej, okrągłej i udekorowanej drzewkami (w tym czymś na kształt palmy), objawił się White 2115. Mata dołączył na „La La La (Oh Oh), z boku odpalono racę, dziewczynki wokół mnie zaczęły śpiewać. Rozpoczął się etap kinderbalu. Łajcior dostał możliwość zagrania „Kaliforni” i trzeba przyjąć, że nie żałował gardła, zaś publika przyjęła go euforycznie. Takiej charyzmy i takiej energii tego wieczoru nikt przed nim nie pokazał, zwłaszcza że właściwy bohater był wtedy jeszcze nieco spięty.

„Nasza klasa ale to drill” (bez Popka) i zagrane w niebieskim świetle „2001” to powrót na główną scenę oraz audytorium pokazujące, że najprostsze, rytmiczne klaskanie niestety je przerasta. Potem „Faka” w czerwieniach i „Szmata” z bitą śmietaną na gołej klacie. Wreszcie „Kurtz” w czerni i bieli, z ręcznikiem (a może to była koszula?) i wystylizowanym na pomnik Taco Hemingwayem rapującym tylko z telebimów. I w końcu „67-410” z zainscenizowanym konduktem żałobnym, całym mnóstwem emocji, łamiącym się ze wzruszenia głosem z jednej strony i bardzo dobrą wykonawczo, podkreśloną świetnie ponakładanymi pogłosami częścią wokalną z drugiej. Utworowi towarzyszyły minimalistycznie podświetlone kondygnacje, Mata był na scenie sam ze swoimi emocjami i widocznie nim targały. Po wykonaniu utworu wszystko wygaszono w hołdzie dla zmarłego dziadka. Godnie i imponująco to wyszło, jedynym zgrzytem był ta część osób, która uznała, że upamiętniająca chwila ciszy to świetny moment, żeby znowu powrzeszczeć sobie na temat żałosnej partii rządzącej.

„67-410” stało się punktem zwrotnym, koncert odbił, by stać się ludycznym świętem. Ruch, światła, kolory, sprayowanie elementów sceny – już „15,2” przyniosło mnóstwo pożądanego zamieszania. Przy „Patoreakcji” nie ma co ważyć słów – po prostu rozpierdol, z wybuchami ognia (dosłownie) i jakąś szaloną wersją „Krakowiaków i górali” w kominiarkach. Tu zadziała się historia. W „Papudze” nie zabrakło na szczęście niczego – ludzkiej, kostiumowej wizualizacji samego ptaszyska, a przede wszystkim Quebo (wyglądał złowrogo, jak Kano z Mortal Kombat) i Malika Montany, gości ewidentnie doświadczonych w zarządzaniu koncertowymi masami ludzkimi. Dokończono płytę, był „Szafir”, parę numerów później „Kiss Cam” (to przełamanie chronologii z „Młodego Matczaka”), jednak komentarz należy się prędzej „Gombao 33” i towarzyszącej wiksie z laserami, utworowi „Prawy do lewego” (powtarzanym z racji na to, że zdrowie odwodnionych fanów były dla Maty ważniejsze niż telewizyjne kamery). Wraz z wejściem Young Leosi na „Szklanki” i Janusza Walczuka na „A na pamiętasz jak?” i freestyle „NOBOCOTEL” zrobiło się pokoleniowo, nie ma wstydu w twierdzeniu, że „łączy ich coś więcej niż alkohol”. Leosia doprowadziła tłum do ekstazy i falowania. Pamiętacie drugi „Matrix Reaktywację” i imprezę w Syjonie? Tak to wyglądało z boku. Tylko chyba nikt nie czuł się wtedy z boku.

„Wielki festiwal nastolactwa i pięknych chwil dla ludzi z tych roczników. To jest bardzo pozytywne na żywo. Uśmiech sam ciśnie się na usta. I może o to chodzi. To nie jest rap, to jest ruch neohipisowskich zajawek i candy no future” – pisał do swojej dziewczyny dziennikarz i raper Kajetan Szewczyk, a ja uprosiłem go potem, żeby zechciał mi tę notkę na potrzebę relacji udostępnić, bo wartościowa, a do tego inna od mojego chłodniejszego spojrzenia.

Mnie zabrakło paru rzeczy. Przede wszystkim paru gości – wywołanych wcześniej do tablicy Popka i Taco Hemingwaya oraz żywych instrumentów, bo przecież przy tych aranżacjach jeden gitarzysta zmienił by już bardzo wiele. Chciałbym większej komunikacji z publicznością i na przykład „Patointeligencji” na bis, zwłaszcza że rozstawaliśmy się kwadrans przed godziną 22, a „Młody bachor” to nie jest kawałek na wielki finał, jak bardzo sam zainteresowany by go nie lubił. Telebimy mogłyby być większe i lepiej oddawać to, co działo się na scenie. Skoro przy nich – drugą scenę z pewnością dało się wykorzystać mocniej, do więcej niż dwóch numerów. Ostateczna konkluzja to odczucie analogiczne, co przy nowej płycie – poprzeczka jest zawieszona wysoko, jednak jak najbardziej do przeskoczenia. I to przez tego właśnie artystę.

Lepszą puentą będzie jednak rzesza uszczęśliwionych ludzi, z entuzjazmem wymieniających swoje pokoncertowe opinie. Okrzyki „Gombao gombao” i muzyka z telefonów w autobusie miejskim, którego kierowca najwyraźniej przygotowywał się do głównej roli w remake’u filmu speed. Wielopokoleniowe podśpiewywanie „Schodków” i „Patoreakcji” w metrze, już na lekkiej zwale. Warszawiak roku i jego świta trochę uratowali Warszawie szatkowany pandemią 2021 rok. Szum po tej imprezie będzie słychać jeszcze długo.

cgm.pl

Recent Posts

Wygląda na to, że ReTo nadal ma żal do organizatorów Sun Festivalu

Raper nie może przeboleć braku miejsca na głównej scenie.

2 godziny ago

Gibbs w singlu promującym album polskiego producenta

"Wosk" to idealny kawałek na wakacje.

3 godziny ago

Poznaliśmy kolejnych uczestników „Twoja Twarz Brzmi Znajomo”

Wiemy, z kim będzie rywalizowała Patricia Kazadi.

12 godzin ago

Kazior gra w otwarte karty

Nowy singiel już dostępny.

13 godzin ago

Alberto i Viki Gabor „usuwają strach”

Wiemy, co połączyło artystów.

20 godzin ago