foto: mat. pras.
To (podobno) najważniejszy album tego sezonu – wyczekiwany zarówno przez fanów, jak i branżę, a zapowiadany aż trzema przedpremierowymi singlami. Ale też mocno chroniony – w dniu premiery i w najbliższej przyszłości nieosiągalny dla użytkowników najpopularniejszych platform streamingowych. Znaczy się – bardzo ważny, ale czy warty takiego „fejmu”? Coś czuję, że odpowiedzi na to pytanie będzie tyle, ilu słuchaczy „Reputation” – płyty bardzo dobrej, ale czy wybitnej? Mam spore wątpliwości…
Ze znanej tylko w swojej ojczyźnie gwiazdy pop-country, do wielkiej, światowej divy popu – kariera Taylor Swift może budzić tylko szacunek. Mnie – raczej krytycznego słuchacza muzyki popularnej, któremu muzyka pięknej Amerykanki nie musi się podobać – jej artystyczne i komercyjne wybory bardzo imponują. Serio. Bo chyba trzeba nie mieć słuchu, żeby nie zauważyć ewolucji, jaką przeszła od czwartego w swojej karierze albumu „Red” (2012). Ten materiał, przygotowany wraz z m.in. Edem Sheeranem i Markiem Fosterem (Foster the People), był pierwszą, dodajmy – bardzo udaną – próbą porzucenia „kowbojskiej” stylistyki na rzecz perfekcyjnie, z rozmachem wyprodukowanego popu. A potem było już tylko lepiej. I jeszcze bardziej „światowo”. Dość wspomnieć, że jej poprzedni, zdaniem wielu fanów i dziennikarzy – „doskonały” album „1989” z 2014 roku sprzedał się na całym świecie w 11 milionach egzemplarzy. Słabo?
Nic dziwnego, że oczekiwania związane z premierowym materiałem „nowej królowej popu” były olbrzymie. I całkowicie zrozumiałe. Zwłaszcza, że „Reputation” – na długo przed wydaniem – obwołano „najważniejszą premierą roku”. Czy kogoś dziwi więc fakt, że kiedy dziesięciokrotna laureatka nagrody Grammy wypuściła pod koniec sierpnia do sieci pierwszy singiel „Look What You Made Me Do”, piosenka w ciągu pierwszej doby osiągnęła ponad 43 miliony odtworzeń na YouTube/Vevo. I – jak zauważyły media oraz spece od show-biznesu – grono osób oglądających klip artystki co minutę powiększało się średnio o kolejne 30 tysięcy. W efekcie dziś, kiedy piszę tę recenzję, liczba odsłon „Look What You Made Do” wynosi prawie 700 milionów wyświetleń. Mało?
Potem były jeszcze kolejne single „…Ready For It” i niedawny „Gorgeous”, które skutecznie podkręciły apetyt słuchaczy na najnowsze studyjne wydawnictwo artystki. Jasne się stało – wnioskując po tych trzech „przystawkach” – że „Reputation” będzie superprodukcją utrzymaną w synth-popowym klimacie. Zestawem perfekcyjnie nagranych i zaśpiewanych piosenek nie stroniących również od wycieczek w stronę trapu, konfekcyjnego hiphopu i muzyki klubowej. I tak jest w rzeczywistości – szósty studyjny krążek zachwyci fanów wokalistki i nie zawiedzie krytyków. Bo tak równy zestaw przebojów po prostu nie może się nie podobać. Ale czy jest to płyta finezyjna? Albo odkrywcza? Mam spore wątpliwości…
Co nie oznacza, że słuchanie „Reputation” nie daje frajdy. Wręcz przeciwnie – choć dominującą stylistyką jest nowoczesny, z rozmachem wyprodukowany synth-wave, to bardzo dużo dzieje się tu w warstwie brzmieniowej. I niemal co chwilę mamy do czynienia z innym rytmem, dramaturgią oraz stylistycznymi „ozdobnikami”. Na dodatek Taylor, obdarzona znakomitym głosem, a wręcz – według wielu speców od muzyki – nie mająca sobie równych w tej kategorii wokalnej, brzmi różnorodnie i zawsze intrygująco. To prawda – nie ma tu banału, przebój goni przebój, ale po kolejnym spotkaniu z tym krążkiem łapię się na tym, że cały czas mam mieszane uczucia. Że choć cały czas obcujemy z superpopem w najbardziej efektownym, wręcz „rozbuchanym” wydaniu, to… brak tu pazura. Może czegoś odważniejszego, wystającego poza schemat?
Niby mamy tu wycieczkę w trapowe klimaty w „End Game” (Edek Sheeran i Future na wokalach), zmysłowy, zaśpiewany z seksem (i moim zdaniem najlepszy w zestawie) „Delicate”, czy niemal porywający i taneczny „This Is Why We Can’t Have Nice Things” (dlaczego żaden z tych trzech utworów nie został wybrany na singiel?), ale… ani razu nie poczułem ciarek. Może Wam sprawi ta płyta więcej frajdy, ale ja jeszcze raz powtórzę – „Reputation” to znakomity album wypełniony po brzegi świetną muzyką. Ale też wymykający się banałowi tekstami pięknej Amerykanki – bardzo dojrzałymi, uczuciowymi i „rozliczeniowymi”.
Tyle tylko, że ta udana płyta nie wywoła trzęsienia ziemi. I nie zmieni historii muzyki rozrywkowej. Ale czy musi? A może wystarczy, że po że po prostu fajnie jej się słucha? I nie nudzi? Za to jest bardzo sexy? Mnie to w zupełności wystarczy. A Wam?
Artur Szklarczyk
Ocena: 4/5
Tracklista:
1. …Ready For It?
2. End Game (featuring Ed Sheeran and Future)
3. I Did Something Bad
4. Don’t Blame Me
5. Delicat
6. Look What You Made Me Do
7. So It Goes…
8. Gorgeous
9. Getaway Car
10. King Of My Heart
11. Dancing With Our Hands Tied
12. Dress
13. This Is Why We Can’t Have Nice Things
14. Call It What You Want
15. New Year’s Day