Zacznijmy od następującej uwagi: bardzo dobrze się stało, że ktoś uwolnił poezję Różewicza z ram akademickich dyskusji. Materialność tej poezji domagała się, by pozwolić jej wyjść z uniwersytetu na ulice. Bardzo dobrze się stało, że wiersze te trafiły w ręce hip-hopowców, którzy być może nie mają narzędzi, by pozwolić sobie na finezyjne, intertekstualne interpretacje, ale wyposażeni w szorstkie głosy, twarde bębny i bezkompromisowość, są w stanie uwypuklić tę dosłowność, która w uczonych rozważaniach gdzieś umyka. W ustach Sokoła i Hadesa krótkie, dobitne wersy Różewicza wyłażą w całej swojej nagości. Zyskują na tym wszyscy. Poeta, bo ktoś czyta ożywia go, wulgaryzuje i wprowadza w nieoczywisty kontekst. Raperzy-gospodarze, bo przypominają swoim kolegom po fachu, że polski hip-hop w 2015 roku nie musi być tylko czczą rozrywką, dobrą muzyką do ładnego życia chłopców z nadwiślańskich bulwarów, ale też może nieść na swoich barkach jakiś ciężar, być „walką o oddech”.
Tego oddechu, swoją droga, jest na płycie bardzo mało. „Różewicz – Interpretacje” to czterdzieści dwie intensywne minuty, w których atmosfera są duszna, brzmienie metaliczne, zaś aranż oszczędny i odpowiednio pobrudzony. Proszę nie traktować tej intensywności jako zagadania. Raperzy, poza wypluwaniem kolejnych fraz, potrafią się też skoncentrować na jednym, kluczowym wersie, wyeksponować go, zapętlić. Na ogół dobrze czytają logikę wierszy Różewicza, wychwytują donośność przerzutni, strofy, które mogą robić za refreny – posłuchajcie tylko, jak Sokół bierze na warsztat znane „Bez”. Na szczęście, nie dominują zupełnie nad warstwą muzyczną. Jasne, karabinowe, obłąkańcze flow Sokoła w „Moim ciele” było konieczne, ale gdzie trzeba, i on, i Hades potrafią wycofać się na rzecz innych instrumentów, np. w freejazzowej trąbki w „Cierniu”. Zresztą, członek HIFI Bandy wypadł chyba najlepiej w krótkim, doskonale oskreczowanym „Pisałem”, a nie dłuższej „Zielonej róży”, gdzie zamiast pomajstrować trochę z tekstem i dostosować go do warunków muzycznych, trzyma się wiernie litery i w ciągu ciekawych powtórzeń składniowych („czy to jest… – nie”) gubi ten rytmiczny walor.
Wracając do oddechu, na który często pozwalają sobie raperzy – dzięki niemu dobrze wybrzmiewa praca Sampler Orchestra, duetu, który odpowiada za ton stojący za interpretacjami Różewicza. Słychać, że horyzonty Staszka Koźlika i Pawła Moszyńskiego są szerokie: album rozpoczyna się rozedrganymi syntezatorami, ale już chwilę później, w „Możliwości”, prym wiedzie bas, który opowiada swoją własną historię. Bliskie drum’n’bassowi tempo sąsiaduje tu z mechanicznymi hi-hatami, industrialnymi wygrzewami („Zdjęcie ciężaru”), nowojorskim boom-bapem („Pisałem”), trip-hopem („Wiedza”) i śladami polskiej muzyki alternatywnej, znaczonymi dorobkiem tak Klausa Mittfocha, jak i C.K.O.D. („Moje ciało”). Dzieje się tu dużo, ale wspólnym mianownikiem jest tu niepokojąca atmosfera, raz klaustrofobiczna, innym razem przerażająca w swojej przestrzenności. Niespecjalnie to dziwi, w końcu to uczucia, które towarzyszy lekturom wielu wierszy Różewicza, w równym stopniu operującym ciasnymi wyrazami, co wielkimi plamami białych kartek. Ktoś może powiedzieć, że Sampler Orchestra poszli tu po najmniejszej linii oporu – wykorzystali krótkie próbki gitar, trąbek, szumów i pogłosów, by oddać to, co najłatwiej dostrzegalne w tej poezji. Wydaje mi się jednak, ze duetowi – ale też Hadesowi i Sokołowi – udało się tu sięgnąć jakiegoś poziomu zero wierszy Różewicza, podstawy podstaw.