foto: mat. pras.
Monotonne flow, rapowanie na jedno kopyto i brak wielkich lirycznych popisów. Nudy? Tak, ale nie tutaj. „Weather or Not” da się słuchać z wielką przyjemnością, mimo że w żadnym przypadku nowy album Evidence’a nie ma zamiaru zaskoczyć starego słuchacza. Bo i po co, skoro nawet na samej trackliście wszystko się zgadza?
Dziwna postać z tego Evidence’a. Najlepsze u niego jest to, na co niewielu zwraca uwagę – w jego prostocie ukryte jest piękno. Na takich reminiscencyjnym „Rain Drops” czy „10,000 Hours”, które to przy okazji udowadnia, że Preemo się jeszcze nie skończył, nie znajdziemy żadnych fajerwerków. To tylko dwa luźne przykłady, ale takie, które pokazują na czym polega sens powstawania takich płyt. Szlifowanie do perfekcji dawnych schematów i próba konfrontacji z inspiracjami, które niejednokrotnie były najciekawszym elementem płyt Dilated Peoples.
„Weather or Not” jest produkcją ważną dla samego Evidence i oddanych mu fanów, którzy zapewne specjalnie dla niego pojadą do Hradec Kralove na Hip Hop Kemp. Reszta wzruszy ramionami, przejdzie obok tego dzieła wydanego w genialnym Rhymesayers i będzie zastanawiać się, o co w tym wszystkim chodzi. A to takie proste! Najprostszymi środkami można dotrzeć na szczyt i po cichu się na nim utrzymywać przez wiele lat. Dowodem na taką tezę jest właśnie ta płyta ze wszystkimi zaletami i wadami Weathermana, w ostatecznym rozrachunku będąca najlepszą w jego solowej karierze. Jest to nic innego, jak kontynuacja poprzedników, może na minimalnie lepszych beatach ocierających się o undergroundową klasykę przełomu wieków, czytaj… Dilated Peoples. Daleko szukać nie trzeba – przecież „Wonderful World” z Rakką i produkcja DJ-a Babu w tytułowym numerze, skutecznie przypominają ich dwie pierwsze płyty.
Trzecie solo rapera to mocny kopniak w klasycznej rapowej formule, w sam raz na rozpoczęcie nowego roku. Bez zbędnych niuansów, bo wszystko tutaj brzmi znajomo, zwłaszcza u samego gospodarza, który nie ma zamiaru się popisywać, nawet w momencie, kiedy pozwala na więcej swoim gościom. Jak wyjątkowe byłoby „Powder Cocaine” bez Sluga i Catero wymiatających na beacie Alchemista, który udaje… Anta z wysokości „Southsiders” Atmosphere? Jonwayne nie musi być już tak wylewny, jak jeszcze kilka miesięcy temu, żeby udowodnić, że jest świetnym tekściarzem. Nie można odmówić wielkiej klasy jego zwrotce w „To Make a Long Story Longer”, podobnie jak kolejnemu slow flow – Krondonowi – w „Bad Publicity”, gdzie wraz z gospodarzem i Nottzem nisko kłaniają się Slick Rickowi. A przecież jest jeszcze miejsce na dużo dobrego z „Love is a Funny Thing” ze Stylesem P, Khrysisem i Rapsody.
Okej, jakieś zaskoczenia? Dla najwierniejszych fanów żadnych – to stary, dobry Ev, który już nikomu nie musi niczego udowadniać. To właśnie im zapewnił największą frajdę, bo po pokazał, że nie bawiąc się w półśrodki i nie podążając za modą, można nagrać dobry album. Wielkie oczy zrobią natomiast ci, którzy nigdy nie mogli zrozumieć jego fenomenu, stąd ta normalność w zalewie plastiku okazuje się największą zaletą.
Dawid Bartkowski
Ocena: 4/5